W kręgach władzy Większość bezwzględna Tom 2. Remigiusz Mróz
Na wojnie możesz zginąć tylko raz, w polityce – wielokrotnie.
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Była już na granicy snu, powoli dostrzegała majaczące na horyzoncie wyobraźni koszmary, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Daria Seyda zamrugała, potarła oczy i spojrzała na wyciągnięte na biurku nogi.
Miała na sobie luźną szarą bluzę z logiem Philadelphia Flyers i dresowe spodnie. W gabinecie prezydenckim czuła się jak w pieleszach – nie bez powodu, bo od jakiegoś czasu to właśnie w nim spędzała najwięcej czasu. Początkowo przebywanie tu w domowym stroju wydawało się niewłaściwe, kłóciło się z pałacowym wystrojem i wizerunkiem prezydentów, który znała z mediów, teraz jednak stało się naturalne.
Pukanie przybrało na sile. Seyda ściągnęła nogi z biurka, starając się odegnać widmowe mary, które już się nad nią zbierały. Nie spała dobrze od przeszło miesiąca, kiedy to dowiedziała się, że cała jej kariera polityczna wisi na włosku. Włosku, który z każdym dniem stawał się coraz cieńszy.
– Wejdź, Hubert – rzuciła, doskonale wiedząc, że tylko jedna osoba może niepokoić ją o tak późnej porze. A może wczesnej? Właściwie nie wiedziała nawet, która jest godzina.
Szef prezydenckiej kancelarii wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i głęboko wciągnął powietrze nosem, jakby w gabinecie unosiła się jakaś podejrzana woń.
– Coś nie tak? – odezwała się Daria.
– Nie. Po prostu uwielbiam zapach problemów o poranku.
Seyda rozejrzała się za zegarkiem. Musiała ściągnąć go i zostawić w pokoju wypoczynkowym – który z wypoczynkiem właściwie miał tyle wspólnego, ile elektrownie węglowe z czystym powietrzem. Prezydent przebywała tam jedynie, kiedy nie miała żadnych dokumentów do podpisania, telefonów do wykonania ani innych rzeczy do załatwienia – a wówczas całą uwagę poświęcała głowieniu się nad swoimi problemami.
Czy bardziej dotyczyły jej, czy kraju, nie potrafiła powiedzieć. Na jednym i drugim froncie siły przeciwnika zdawały się mieć przytłaczającą większość.
– Parafrazujesz Czas apokalipsy? – spytała.
Korodecki usiadł przed biurkiem i wzruszył ramionami.
– W jakiś sposób wydało mi się to adekwatne.
– Aż tak beznadziejne wieści przynosisz?
– A czy przychodziłbym do pani z innymi?
– Właściwie od pewnego czasu cię o to nie podejrzewam.
– Całkiem słusznie.
Przez moment oboje milczeli.
– Ale na pani miejscu przesadnie bym się nie martwił – dodał w końcu Hubert, lekko się uśmiechając. – Początkujący żeglarz nigdy nie stanie się doświadczonym wilkiem morskim, jeśli będzie pływał po…
– Spokojnych wodach – ucięła Seyda. – Tak, tak.
Rozejrzała się i syknęła pod nosem z dezaprobatą.
– Która jest godzina, do cholery? – spytała.
– Piąta nad ranem.
Zerknęła na niego z niedowierzaniem.
– I już jesteś w pałacu?
– Zapomniałem pójść do domu, pani prezydent. Jakiś miesiąc temu.
– No tak – odparła pod nosem.
Korodecki zawsze był na posterunku, tak teraz, jak i kiedy ona była marszałkiem sejmu, a on szefem kancelarii. Nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek inny stanął na czele organu, który miał zapewniać jej obsługę na nowym stanowisku. Hubert był zresztą jedyną osobą w polskiej polityce, której naprawdę ufała.
W dodatku z zasady zdawał się mieć do wszystkiego dystans. Szczególnie do złych wieści, których przekazywanie od pewnego czasu rzeczywiście było na porządku dziennym.
– Więc? – odezwała się. – O co chodzi?
– O szczyt w Malborku.
– Myślałam, że to zamknięta sprawa.
Korodecki poruszył się nerwowo.
– Może okazać się bardziej zamknięta, niż sądziliśmy. Przynajmniej jeśli chodzi o ewentualne zasieki, obwarowanie, liczbę służb zaangażowanych w ochronę i…
– O czym ty mówisz, Hubert?
Przez twarz przemknął mu wyraz niepokoju. Krótki, ledwie widoczny, ale dla Seydy stanowiący odpowiednik czerwonej lampki ostrzegawczej.
– Dostaliśmy niepokojące informacje, pani prezydent.
Niepokojące na dobrą sprawę były wszystkie wieści, jakie wiązały się z międzynarodowym szczytem. Za jego zorganizowanie odpowiadał premier, Adam Chronowski – człowiek, który już dawno powinien gęsto tłumaczyć się przed Trybunałem Stanu i od pewnego czasu siedzieć w więzieniu. Tymczasem wciąż formalnie stał na czele Rady Ministrów.
Miało się to zmienić miesiąc temu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a większość niezbędna do uchwalenia wotum nieufności została zebrana. Patryk Hauer jechał na Wiejską, by dopełnić formalności.
I wówczas wydarzyła się tragedia.
Daria nie chciała o tym myśleć. Czas, który upłynął od tamtego zdarzenia, był dla niej jak czarny grudzień dwa tysiące szóstego roku w NHL, kiedy Philadelphia Flyers przegrali dziewięć meczów pod rząd. Passa porażek zdawała się nie kończyć.
Jedynym zwycięstwem, niewielkim przebłyskiem nadziei na lepszą przyszłość był fakt, że mimo kryzysu udało się ocalić planowany szczyt. Zorganizowano go pod egidą OBWE, między innymi z udziałem czwórki normandzkiej – Rosji, Francji, Niemiec i Ukrainy. Przedmiotem rozmów miał być konflikt w Donbasie, a Polska wydawała się odpowiednim miejscem do ich przeprowadzenia. Jako jedyne państwo NATO i UE graniczyła zarówno z Ukrainą, jak i z Rosją.
Chronowski uważał organizację spotkania za jeden ze swoich największych sukcesów. I mimo że szczyt w Malborku nie mógł przynieść żadnego realnego przełomu, Seyda również traktowała go jako polski triumf na arenie międzynarodowej.
Fakt, że szef kancelarii wspomniał o niepokojących informacjach w tym kontekście, był jak nadciągający burzowy front.
– Hubert? – ponagliła go.
– Rosjanie twierdzą, że istnieje ryzyko ataku.
– Co takiego?
– Dziś w nocy dostaliśmy informacje od Narodowego Komitetu Antyterrorystycznego.
Daria zamrugała nerwowo.
– Słyszała pani o wczorajszej akcji Rosgwardii w Czeczenii?
Skinęła głową. W tamtym rejonie tak zwane Państwo Islamskie poczynało sobie coraz śmielej, wchodząc w kolejne starcia z Gwardią Narodową. Szczególnie łakomy kąsek dla terrorystów stanowiły magazyny z bronią – byli gotowi zakładać pasy szahida i rezygnować z tradycyjnych ataków w zaludnionych miejscach, bo Rosgwardia gromadziła niemały arsenał. Najczęściej jednak nie odnosili sukcesów, a dodatkowo narażali się na kontrataki ze strony Rosjan. Tak jak w tym wypadku.
– Żołnierze z pułku artyleryjskiego rozbili kilka placówek dżihadystów – ciągnął Korodecki. – W jednej z nich znaleźli fałszywe polskie prawo jazdy.
Seyda czekała na ciąg dalszy, ale Hubert umilkł, jakby ta szczątkowa wiedza miała jej wystarczyć do zrozumienia powagi sytuacji.
– I? – zapytała Daria.
– Wygląda na to, że szykowali się do złożenia wizyty w Polsce.
– Bo mieli w dziupli prawo jazdy?
– Podrobione.
– W każdym supermarkecie dostaniesz parówki, Hubert.
Korodecki