To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
wskroś przesiąknięty złem. I ja nie byłem jedynym, którego prześladował. Mój kłopot polegał na tym, że nie potrafiłem uciekać równie szybko jak pozostali.
Hanscom rozpiął koszulę i rozchylił ją. Ricky Lee zobaczył na brzuchu Bena Hanscoma, tuż nad pępkiem, dziwną, krętą bliznę. Była pofałdowana, biała i stara. Zobaczył, że to litera. Ktoś wyciął Hanscomowi na brzuchu literę H – prawdopodobnie na długo przedtem, zanim stał się mężczyzną.
– Henry Bowers mi to zrobił. Jakieś tysiąc lat temu. Mam szczęście, że nie zdążył mi wyciąć całego swojego imienia i nazwiska.
– Panie Hanscom…
Hanscom wziął do rąk dwa pozostałe kawałki cytryny, odchylił głowę do tyłu, a potem użył ich jak kropli do nosa. Otrząsnął się gwałtownie, odłożył je na bok i pociągnął dwa spore łyki z kufla. Ponownie się wzdrygnął, a potem, mając przez cały czas zamknięte oczy, schwycił oburącz za miękko obitą krawędź baru. Pozostawał przez chwilę w tej pozycji, jak marynarz na żaglówce targanej sztormem trzymający się kurczowo burty łódki. Potem otworzył oczy i uśmiechnął się do Ricky’ego Lee.
– Mógłbym dosiadać tego byka przez całą noc.
– Panie Hanscom, nie chciałbym, żeby pan to robił jeszcze raz – rzekł nerwowo Ricky Lee.
Annie podeszła z tacą do stanowiska kelnerek i zamówiła parę millerów, Ricky Lee wyjął je i podał jej. Nogi miał miękkie jak z gumy.
– Czy z panem Hanscomem wszystko w porządku, Ricky Lee? – spytała Annie.
Patrzyła w dal za Rickym, który odwrócił się, by podążyć za nią wzrokiem. Hanscom nachylił się nad barem i wyjmował z puszki plasterki cytryny.
– Nie wiem – powiedział. – Nie sądzę.
– No to wyjmij palec z dupy i zrób z tym coś. – Annie podobnie jak większość innych kobiet lubiła Bena Hanscoma.
– Nie wiem, czy powinienem. Mój tata zawsze mówił, że jeżeli człowiek jest przy zdrowych zmysłach…
– Twój tata miał mózg mniejszy od tego, jaki Bóg dał susłowi – odparła Annie. – Pieprzyć twojego starego. Musisz to skończyć, Ricky Lee. On się zabije.
I otrzymawszy taki rozkaz, Ricky Lee podszedł do miejsca, gdzie siedział Ben Hanscom.
– Panie Hanscom, naprawdę wydaje mi się, że już dość…
Hanscom odchylił głowę do tyłu. Wycisnął cytrynę. Tym razem wciągnął sok do nosa, jakby to była kokaina. A potem wypił whisky jak wodę. Spojrzał ponuro na Ricky’ego Lee.
– Ale draka, co za klapa, banda skacze po kanapach – powiedział, a potem wybuchnął śmiechem. W kuflu zostało nie więcej niż dwa cale alkoholu.
– Wystarczy. Już dość – powtórzył Ricky Lee i wyciągnął rękę w stronę kufla.
Hanscom odsunął go na bok.
– Co się stało, już się nie odstanie, Ricky Lee. Powstałych szkód już nie można usunąć. Nie można.
– Panie Hanscom, proszę.
– Mam coś dla twoich dzieci, Ricky Lee. Niech to szlag, o mały włos bym zapomniał!
Miał na sobie wyblakłą dżinsową kamizelkę. Ricky Lee usłyszał stłumiony brzęk.
– Mój tata umarł, kiedy miałem cztery lata – powiedział Hanscom. Jego głos nie był ani trochę niewyraźny. – Zostawił nam trochę długów i to. Chcę, żebyś dał je swoim dzieciakom, Ricky Lee.
Położył na barze trzy srebrne dolarówki, monety błyszczały w mdławym świetle. Ricky Lee wstrzymał oddech.
– To bardzo miłe z pana strony, panie Hanscom, ale ja nie mógłbym…
– Były cztery, ale dałem jedną Billowi Jąkale i innym. Bill Jąkała, tak go nazywaliśmy, podobnie jak mówiliśmy zawsze: „Możesz się założyć o swoje futro”. Był jednym z najlepszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem. Wiesz, miałem ich kilku, nawet taki mały grubas jak ja miewał przyjaciół. Bill Jąkała jest teraz pisarzem.
Ricky Lee ledwo go słyszał. Patrzył na monety z fascynacją w oczach: 1921,1923 i 1924 rok. Bóg jeden wie, ile teraz były warte, i to tylko pod względem zawartości srebra.
– Nie mógłbym… – zaczął ponownie.
– Nalegam. – Pan Hanscom wziął do ręki kufel i opróżnił go. Powinien już leżeć pod barem, nieprzytomny, a przez cały czas wpatrywał się w Ricky’ego Lee. Oczy Bena Hanscoma były wodniste i bardzo przekrwione, ale Ricky mógł przysiąc na wszelkie świętości, nawet na Biblię, że były to oczy człowieka trzeźwego.
– Przeraża mnie pan trochę, panie Hanscom.
Przed dwoma laty do Czerwonego Koła zawitał niejaki Gresham Arnold, znany tutejszy pijaczyna. Miał przy sobie garść dwudziestopięciocentówek i banknot dwudziestodolarowy wciśnięty za opaskę kapelusza. Wręczył drobne Annie, instruując ją, by wrzucała je do szafy grającej po cztery sztuki. Dwudziestkę położył na barze i powiedział, że stawia wszystkim kolejkę.
Gresham Arnold, przyjacielu, przed laty był gwiazdą koszykówki drużyny Hemingford Rams i poprowadził ją do pierwszego (i najprawdopodobniej ostatniego) mistrzostwa w rozgrywkach licealnych. To było w 1961 roku. Zdawać by się mogło, że ów młody człowiek miał przed sobą piękną przyszłość. Jednakże już w pierwszym semestrze wylano go z uczelni, co było wynikiem brania przez niego narkotyków, nadużywania alkoholu i urządzania całonocnych libacji.
Wrócił do domu, naprawił żółtego cadillaca convertible’a, którego otrzymał od rodziców na koniec szkoły, i zaczął pracować u swego ojca jako komiwojażer. Minęło pięć lat. Ojciec nie chciał go wylać z roboty, więc ostatecznie zwinął interes i wyniósł się do Arizony przerażony widokiem niewytłumaczalnej i najwyraźniej nieodwracalnej degeneracji własnego potomka. Interes należał jeszcze do jego starego, a Arnold przynajmniej starał się udawać, że pracuje, i usiłował walczyć ze swoim alkoholizmem. Potem poddał się kompletnie. Może i był podłym facetem, ale tego wieczoru był słodziutki jak cukierek, w barze postawił wszystkim kolejkę i podziękowano mu za to nad wyraz ciepło, a Annie puszczała raz za razem piosenki Moe Bandy, bo Gresham Arnold lubił Moe Bandy.
Siedział przy barze, na stołku, który teraz zajmował Hanscom (co Ricky Lee uświadomił sobie z narastającym uczuciem niepokoju), wypił trzy czy cztery bourbony, śpiewał razem z zespołem, nie sprawiał kłopotów, a kiedy Ricky Lee zamknął lokal, poszedł do domu, a tam, w swojej sypialni na piętrze, powiesił się, przymocowawszy pasek do drążka w szafie. Tego wieczoru oczy Greshama Arnolda wyglądały niemal tak, jak w tej chwili oczy pana Hanscoma.
– Przerażam cię? – spytał Hanscom, a jego oczy ani na chwilę nie odrywały się od oczu Ricky’ego Lee. Odsunął od siebie kufel, a potem splótł dłonie na wprost leżących na blacie baru trzech dolarówek. – Prawdopodobnie tak. Ale nie jesteś nawet w części tak przerażony jak ja, Ricky Lee. I módl się, abyś nigdy nie był.
– Ale co się stało? – spytał Ricky Lee. – Może… – Oblizał usta. – Może zdołałbym panu pomóc.
– Co się stało? – Ben Hanscom wybuchnął śmiechem. – No cóż, niewiele. Dziś wieczorem otrzymałem telefon od mojego starego przyjaciela, Mike’a Hanlona. W ogóle o nim zapomniałem, Ricky Lee, ale nie o to chodzi. Nie to mnie przeraziło. Prawdę mówiąc, kiedy się znaliśmy, byliśmy jeszcze dziećmi, a dzieciaki zapominają o różnych rzeczach, nieprawdaż? „Możesz się założyć o swoje