To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
skoro tak ci na tym zależy, to przyrzekam, przyrzekam, przyrzekam!
Objął ją i podprowadził do tapczanu. Przyniósł jej brandy. Popijała alkohol i powoli zaczynała się uspokajać.
– No to kiedy wyjeżdżasz?
– Odlatuję jeszcze dziś. Concorde’em. Uda mi się, jeżeli zamiast wsiadać do pociągu, pojadę na Heathrow. Freddie chciał, żebym wpadł do niego po lunchu. Zajrzyj do niego o dziewiątej, tylko nic mu nie mów. O niczym nie wiesz, jasne?
Skinęła głową z wahaniem.
– Zanim ktokolwiek się połapie, będę już w Nowym Jorku. I jeżeli wszystko p-p-pójdzie d-d-dobrze, przed zachodem słońca dotrę do Derry.
– Kiedy znowu się zobaczymy? – zapytała cicho.
Mocno ją uściskał, ale nie odpowiedział na pytanie.
DERRY:
PIERWSZE INTERLUDIUM
Jak wiele ludzkich oczu… zdołało dostrzec ich sekretną budowę na przestrzeni minionych lat?
Poniższy fragment i wszystkie pozostałe interludia pochodzą z pracy Derry: Nieautoryzowana historia miasta Mike’a Hanlona. Jest to nieopublikowany zestaw notatek i załączonych fragmentów manuskryptu (który czyta się niemal jak dziennik) znalezionego w piwnicy biblioteki publicznej Derry; tytuł zaczerpnięto z napisu na teczce, w której były przechowywane te zapiski aż do momentu pojawienia się ich w obecnej formie. Autor wszakże kilkakrotnie używa innego tytułu, który pojawia się na kartach jego notatek: Derry: Rzut oka na piekło przez drzwi od zaplecza.
Ktoś mógłby pomyśleć, że pan Hanlon poważnie się zastanawiał nad spopularyzowaniem niniejszej pracy i jej publikacją.
2 stycznia 1985
Czy całe miasto może być nawiedzone?
Nawiedzone, tak jak to bywa z niektórymi domami? Nie pojedynczy budynek w tym mieście, jakiś konkretny róg ulicy czy plac do gry w koszykówkę w parku, z nagą obręczą kosza wyglądającą w promieniach zachodzącego słońca niczym ponure i krwawe narzędzie tortur – nie jeden obszar, ale wszystko.
Całość. Miasto.
Czy to możliwe? Proszę posłuchać.
„Nawiedzony: często odwiedzany przez duchy i istoty z zaświatów”. Funk and Wagnalls.
„Nawiedzenie: częste i dręczące powracanie do czegoś w myślach, trudne do zapomnienia”.
Ditto Funk and Friend.
„Nawiedzać: pojawiać się lub często powracać, zwłaszcza jako duch”. Ale – posłuchajcie – „miejsca często odwiedzane: kurort, jaskinia, miejsca, gdzie znajdowano wisielców…”.
I jeszcze jedna, ostatnia definicja nawiedzania, która przeraża mnie najbardziej – „miejsce żerowania zwierzyny”. Zwierząt takich jak te, które pobiły Adriana Mellona, a potem zrzuciły go z mostu? Takich jak To, które czekało wówczas pod mostem?
Miejsce żerowania zwierzyny. Co żeruje w Derry? Co żeruje na Derry?
Wiecie, to całkiem interesujące, prawdę mówiąc, nie przypuszczałem, że człowiek może być równie przerażony, jak ja byłem od czasu wypadku Adriana Mellona, i może nadal żyć i normalnie funkcjonować. To zupełnie tak, jakbyś wpadł w wir opowieści, a wszyscy wiedzą, że nie powinieneś odczuwać strachu aż do finału, kiedy to istota nawiedzająca mrok wyjdzie w końcu ze swej kryjówki, aby zacząć żerować… ma się rozumieć na tobie. Na tobie.
Ale jeśli jest to opowieść, to na pewno nie z gatunku, który uprawiali tacy klasycy jak Lovecraft, Bradbury czy Poe. Nie wiem może wszystkiego, ale na pewno sporo. Wpadłem w to w chwili, kiedy owego wrześniowego dnia otworzyłem egzemplarz „Derry News”, przeczytałem o wstępnych przesłuchaniach Chrisa Unwina i zdałem sobie sprawę, że być może klown, który zabił George’a Denbrough, powrócił. To zaczęło się dla mnie około roku 1980 – chyba właśnie wtedy śpiąca część mojego umysłu przebudziła się… ze świadomością, że ponownie zbliża się czas Tego. Jaka część? Ta, która zajmuje się czuwaniem i obserwacją. Tak mi się przynajmniej wydaje.
A może to był głos Żółwia. Tak… chyba raczej to było to. Wiem, że Bill Denbrough byłby za tym rozwiązaniem.
Odkrywałem nowinki ze świata grozy w starych książkach. Czytałem o potwornościach sprzed lat na łamach starych gazet i za każdym razem, każdego dnia coraz głośniej, w głębinach mojego umysłu słyszałem szum – jak szum morskiej muszli, czegoś z wolna nabierającego mocy. Wydawało mi się, że czuję w nozdrzach woń ozonu, jak to zwykle dzieje się przed burzą. Zacząłem robić notatki do książki, której z całą pewnością nigdy nie napiszę.
Jednocześnie żyłem nadal swoim życiem. Z jednej strony trwam i muszę trwać w niekończącym się najgorszym z możliwych koszmarów, z drugiej powinienem prowadzić stateczne i niezbyt atrakcyjne życie małomiasteczkowego bibliotekarza. Ustawiam książki na półkach. Wystawiam karty biblioteczne dla nowych jej członków. Wyłączam projektor mikrofilmów, o czym niekiedy zapominają beztroscy użytkownicy. Dowcipkuję z Carole Danner, mówiąc, jak bardzo chciałbym pójść z nią do łóżka, a ona równie żartobliwie odpowiada, że też nie może się tego doczekać – i oboje wiemy, że ona tylko żartuje, a ja nie, podobnie jak oboje zdajemy sobie sprawę, że Carole nie zagrzeje tu długo miejsca, podczas gdy ja pozostanę w Derry aż do końca życia, podklejając rozdarte strony w „Business Week”, siadając podczas miesięcznych spotkań, kiedy to kupowaliśmy nowe książki do biblioteki, z fajką w jednej ręce i plikiem „Library Journals” w drugiej… i budząc się w środku nocy z pięściami przytkniętymi do szeroko otwartych ust, w których głębi rodził się krzyk. Gotyckie konwencje są błędne. Moje włosy nie posiwiały. Nie lunatykuję. Nie zacząłem rzucać tajemniczych uwag ani nosić w kieszeni kurtki wózka spirytystycznego. Myślę, że śmieję się nieco więcej i częściej, i to wszystko – tyle że ten śmiech musi chyba brzmieć jakoś dziwnie i ochryple, bo zauważyłem, że kiedy zaczynam się śmiać, ludzie obrzucają mnie podejrzliwymi spojrzeniami. Część mnie – ta, którą Bill określiłby mianem głosu Żółwia – mówi, że powinienem do nich zadzwonić, i to jeszcze tej nocy. Ale czy jestem o tym do końca przekonany? Czy naprawdę chcę to zrobić? Czy mam pewność? Czy chcę mieć tę pewność? Nie. Oczywiście, że nie. Ale, Boże, to, co się stało z Adrianem Mellonem, tak bardzo przypomina to, co się przydarzyło George’owi, bratu Billa Jąkały, jesienią 1957 roku.
Jeśli To się znowu zaczęło, wezwę ich. Będę musiał. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze jest za wcześnie. Ostatnim razem To zaczynało się powoli i kulminacja nastąpiła dopiero latem pięćdziesiątego ósmego. Dlatego… zaczekam. I będę wypełniał czekanie robieniem zapisków w tym notatniku i długotrwałym wpatrywaniem się w lustro, by dostrzec oblicze obcego, którym stał się mały chłopiec.
Twarz chłopca była twarzą miłośnika książek – pełną nieśmiałości i bojaźni. Twarz mężczyzny przypomina oblicze pracownika banku w jednym z westernów, faceta, który nigdy nic nie mówi i gdy pojawiają się rabusie, od razu podnosi ręce i odgrywa przerażonego. A jeśli akurat scenarzysta zażyczy sobie, aby ktoś został zastrzelony przez bandytów, zwykle to on staje się ofiarą. Ten sam stary Mike. Może trochę się gapi i ma oczy zmęczone brakiem snu, ale nie do tego stopnia, żebyście mogli to dostrzec od razu. Z bliska tak, gdy przysunie się twarz, ale on już dawno nie był z nikim tak blisko.
Gdybyś