Sześć tysięcy gotówką. James Ellroy

Sześć tysięcy gotówką - James  Ellroy


Скачать книгу
za Wendellem D. Zadzwonił do Buddy’ego Fritscha i skłamał. Powiedział: „Nie mogę go znaleźć. Nie mogę znaleźć Maynarda Moore’a”.

      Odnalazł Willisa Beaudine’a. Kazał mu pryskać z Dallas. Beaudine capnął swojego psa i zwiał. On sam przejeżdżał potem koło budynku Wydziału Policji. Wyciągnął parę kartotek. Zatarł ślady po kontaktach Wendella. Zahaczył paru gliniarzy – widzieliście Maynarda Moore’a?

      Fritsch zdjął go ze sprawy Wendella. Fritsch go zdradził. Fritsch wezwał go z powrotem do domu.

      Urabiali go. Osaczali. Rzucali dowcipami o JFK: JFK obmacywał pielęgniarkę i zakonnicę. Ostatnim słowem JFK była „cipka”.

      Fritsch rzekł:

      – Czytaliśmy twój raport.

      Gilstrap rzekł:

      – Musiałeś się nieźle bawić. No wiesz, zamieszanie z Kennedym i twoja wymiana kulek z tym czarnuchem.

      Wayne wzruszył ramionami. Udawał lodowate opanowanie. Fritsch zapalił papierosa. Gilstrap wydębił jednego dla siebie.

      Fritsch zakaszlał.

      – Ale nie przepadałeś tam za Moore’em.

      Wayne wzruszył ramionami.

      – Był parszywy. Nie szanowałem go jako policjanta.

      Gilstrap strzelił uśmiech od ucha do ucha.

      – Parszywy, hę?

      – Przez większość czasu chodził pijany. Był zbyt brutalny.

      Fritsch rzekł:

      – Według twoich standardów?

      – Według standardów porządnej policyjnej roboty.

      Gilstrap się uśmiechnął.

      – Tamtejsi chłopcy działają po swojemu.

      Fritsch się uśmiechnął.

      – Po tym poznasz Teksańczyka.

      Gilstrap dodał:

      – I po niczym więcej.

      Fritsch się roześmiał. Gilstrap klepnął się po kolanach.

      Wayne rzekł:

      – A co z Moore’em? Pojawił się?

      Fritsch pokręcił głową.

      – Podobne pytanie nie powinno było paść z ust takiego bystrego chłopca jak ty.

      Gilstrap wypuszczał kółeczka dymu.

      – Bo pomyśl tylko: Moore cię nie lubił. Zaczął ścigać Durfee’ego sam. No i Durfee zabił go i ukradł mu samochód.

      Fritsch rzekł:

      – Masz więc prawie dwumetrowego czarnucha w rzucającej się w oczy podrasowanej bryce i list gończy rozesłany po trzech stanach. Spróbuj mi wcisnąć, że mogło zdarzyć się coś innego, a nazwę cię durniem. Spróbuj mi wcisnąć, że nie zabije go pierwszy lepszy gliniarz, który go zauważy, choćby po to, żeby potem móc się tym chełpić.

      Wayne wzruszył ramionami.

      – Taka jest wersja Wydziału Policji Dallas?

      Fritsch się uśmiechnął.

      – Ich i nasza. A nikt inny i tak się nie liczy.

      Wayne pokręcił głową.

      – Znajdźcie tylko paru gliniarzy z Dallas, którzy nie należą do Klanu, i spytajcie ich, co sądzą o Moorze. Powiedzą wam, jaki był z niego parszywiec, ilu ludzi wkurzał, i zobaczycie, ilu będziecie mieli podejrzanych.

      Gilstrap skubał skórkę przy paznokciu.

      – Mówisz tak tylko ze względu na własną dumę, chłopcze. Obwiniasz się, bo Durfee ci zwiał i zabił kolegę policjanta.

      Fritsch zgasił papierosa.

      – Wydział Policji Dallas ciężko nad tym pracuje. Chcieli tu przysłać jednego ze swoich oficerów od spraw wewnętrznych, żeby z tobą pogadał, ale się nie zgodziliśmy.

      Gilstrap rzekł:

      – Mówią coś o zaniedbaniu obowiązków, chłopcze. Poprztykałeś się z Moore’em w Adolphusie, więc facet poszedł solo i dał się zabić.

      Wayne kopnął podnóżek. Poleciała popielniczka.

      – To śmieć. Jeśli nie żyje, to sam sobie na to zasłużył. Możecie przekazać tym wsiokom z Południa, że ja tak powiedziałem.

      Fritsch podniósł popielniczkę.

      – No, no, wyhamuj.

      Gilstrap zbierał niedopałki.

      – Nikt cię nie obwinia. Wykazałeś się, moim zdaniem, dostatecznie.

      Fritsch dodał:

      – Wysnułeś parę błędnych sądów, ale udowodniłeś też, że masz jaja. W tutejszym Wydziale Policji bardzo poprawiłeś sobie reputację.

      Gilstrap się uśmiechnął.

      – Opowiedz o tym tatusiowi. O swojej wymianie ognia z jednym wrednym skurwysynem.

      Fritsch mrugnął:

      – A ja coś czuję, że szczęście mi dzisiaj sprzyja.

      Gilstrap odrzekł:

      – No, nie wiem…

      Fritsch zdjął z biurka miniaturowego jednorękiego bandytę. Gilstrap pociągnął za rączkę. Obrazki zawirowały. Stanęły na trzech wiśniach. Przez otwór posypały się monety.

      Gilstrap je zebrał.

      – No to mam kasę na lunch.

      Fritsch mrugnął:

      – Pieskie życie. Kapitanowie kradną od poruczników…

      Gilstrap szturchnął Wayne’a.

      – Kiedyś sam zostaniesz kapitanem.

      Fritsch dodał:

      – Mógłbyś to zrobić? Zabić go, znaczy się.

      Wayne się uśmiechnął.

      – Durfee’ego czy Moore’a?

      Gilstrap zapiał z zachwytu.

      – No, Wayne Junior to dziś prawdziwy wulkan!

      Fritsch się roześmiał.

      – Niektórzy tak nie uważają, ale ja zawsze powtarzam, że to nieodrodny syn swojego tatusia.

      Gilstrap wstał.

      – A powiedz nam prawdę, chłopcze. Na co wydałeś tamte całe sześć kawałków?

      Wayne wyszczerzył się w uśmiechu. Potem powiedział:

      – Na wódę i dziwki.

      Fritsch wstał.

      – Płynie w jego żyłach krew Wayne’a Seniora.

      Gilstrap mrugnął.

      – Nie piśniemy ani słowa Lynette.

      Wayne wstał. Bolały go nogi. Pieprzone skurcze ze zdenerwowania. Gilstrap wyszedł. Wyszedł, gwiżdżąc i pobrzękując monetami.

      Fritsch rzekł:

      – Gil cię lubi.

      – Lubi mojego ojca.

      – Nie doceniasz się.

      – Czy to nie mój ojciec kazał panu mnie wysłać do Dallas?

      – Nie, ale bardzo mu się ten pomysł spodobał.

      Rozpracował to: przynęta i zmyłka – dywersja. Jego tętno


Скачать книгу