Nieodgadniona. Remigiusz Mróz
Jedyne, na co mogłem liczyć poza mieszkaniem, to miejsce parkingowe na niewielkim podwórku. I to tylko jeśli akurat miałem szczęście i któreś było wolne.
– Mogę zobaczyć te kasety? – spytałem.
– Oczywiście. Przyjdź rano, to…
– Nie mógłbym tego zrobić teraz?
Sądziłem, że da mi klucz, powie, która piwnica należy do niego, i po prostu się mnie pozbędzie. Zamiast tego jednak zszedł razem ze mną na dół, a chwilę później staliśmy nad kolejnym pudłem. To było zbutwiałe, zniszczone i pokryte grubą warstwą kurzu. Stefan upchnął do niego kilkadziesiąt kaset, ale bardziej niż one interesował mnie kabel, który pałętał się pośród nich.
Wskazałem mu go i pytająco uniosłem brwi.
– Od magnetowidu – oznajmił, a mi zaświeciły się oczy.
Zaraz jednak uświadomiłem sobie, że sam odtwarzacz nic mi nie da. Miałem wprawdzie telewizor, ale przypuszczałem, że smart TV nie jest na tyle smart, by dało się do niego podłączyć tak archaiczny sprzęt.
– A telewizor? – zapytałem z nadzieją w głosie. – Najlepiej taki kineskopowy?
– Cóż…
Wskazał na stertę rupieci upchniętych obok starego piecyka, a ja wiedziałem już, że jeszcze tej nocy dowiem się, co jest na kasecie. O ile sprzęt przez ostatnią dekadę nie wyzionął ducha.
Z trudem wytargałem pudła na ostatnie piętro, dziękując po drodze Bronowiczowi i zapewniając, że nazajutrz zwrócę wszystko w niepogorszonym stanie. Podłączyłem cinchami odtwarzacz Sanyo do telewizora bez większego problemu, czując, że serce bije mi coraz szybciej.
Było to niemal jak podróż w czasie. Brakowało mi jedynie chipsów Chio, gumy Turbo, mleczka w tubce i vibovitu. Oczywiście nie rozpuszczonego, tylko w proszku, do wyjadania poślinionym palcem prosto z saszetki.
Umieściłem kasetę w windzie, a ta łapczywie wciągnęła taśmę, jakby ją połykała. Zaraz po tym, jak opuściła ją na zabierakach szpul, rozległy się charakterystyczne trzaski. Obraz, który pojawił się na ekranie, był niewyraźny, przecięty w jednej trzeciej i przesunięty w dół, a dodatku mocno śnieżył. Miał znikomy kontrast i naznaczony był tyloma artefaktami, że trudno było cokolwiek dostrzec. Najwyraźniej nie bez powodu niektórzy rozwijali skrót VHS jako very horrible system.
Nawet te zakłócenia nie mogły jednak przeszkodzić mi w zrozumieniu, kto znajduje się na nagraniu.
Ewa. Moja zaginiona jedenaście lat temu narzeczona.
Patrzyła prosto w kamerę, a jej wzrok sprawił, że na moment zabrakło mi tchu. Płuca dopiero po chwili przypomniały sobie, że potrzebują tlenu. Niemal zachłystując się powietrzem, potrząsnąłem głową.
Dotarło do mnie, że Ewa porusza ustami, ale z telewizora nie wydobywa się żaden dźwięk. Czym prędzej dopadłem do cinchów i sprawdziłem, czy dobrze je podłączyłem. Kiedy dotknąłem jednego z kabli, w końcu usłyszałem głos narzeczonej. Zaraz jednak dźwięk z powrotem znikł.
Brak styku. Poprawiłem wtyczkę, niepewny, czy to cokolwiek da.
Wystarczyło w zupełności. Głos był zniekształcony, część zdań urwana, a mimo to bez trudu mogłem wszystko zrozumieć. Nie tylko to, co mówiła Ewa, ale także kontekst, w jakim to robiła.
Siedziała z podkulonymi nogami pod obskurną ścianą, na suficie wisiała pojedyncza żarówka, a pomieszczenie przywodziło na myśl piwnicę, z której przed momentem wygrzebałem sprzęt Bronowicza.
Uświadomiłem sobie, że magnetowid nie odtwarza nagrania od początku. Natychmiast zatrzymałem kasetę, a potem przewinąłem do początku. Rozległ się trzask, jakby szpula urwała taśmę, ale po chwili przewijanie znów ruszyło.
Kiedy wreszcie dobiegło końca, położyłem palec na przycisku „play”, ale się zawahałem.
Tylko na moment.
Zaraz potem z głośnika dobiegł głos Ewy.
„Nagrywam to z nadzieją, że ktoś kiedyś to odnajdzie” – zaczęła.
Z sercem walącym jak młotem wpatrywałem się w niewyraźny obraz osoby, której już nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. Słuchałem głosu, którego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miałem prawa usłyszeć. I poznawałem historię, która miała na zawsze pozostać nieopowiedziana.
Skończyłem po drugiej w nocy. Zupełnie zdezorientowany, pogrążony w szoku i marazmie.
Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, podniosłem się z podłogi automatycznie, ledwo odnotowując, że przez długie siedzenie po turecku zdrętwiały mi nogi.
Zbliżałem się do drzwi jak w transie. I przebudziłem się z niego, dopiero kiedy zobaczyłem, kto stoi w progu.
Kolejna osoba, której miałem już nigdy nie zobaczyć.
Kobieta, która zniszczyła moje życie.
2
Byłam przygotowana na każdą reakcję Werna. Wciąż miałam w pamięci wszystkie jego słowa, jakie padły podczas naszej ostatniej rozmowy. Siedziałam wtedy w McDonaldzie, korzystając z darmowego wi-fi, a on zalogował się na RIC.
Obiecał mi, że poniosę odpowiedzialność za to, co zrobiłam. I że nie odpuści, dopóki mnie nie znajdzie.
Nie wątpiłam, że przez ostatni rok próbował to zrobić. Razem z Glazurem zaplanowaliśmy jednak wszystko zbyt starannie, ukryliśmy się zbyt dobrze, by Damian lub ktokolwiek inny mógł nas odnaleźć.
Do czasu.
Dwa tygodnie temu ktoś trafił na mój trop.
Wojtek miał spędzić wieczór na urodzinach kolegi, nigdy jednak tam nie dotarł. Miał przejść raptem dwie przecznice. W niewielkim, bezpiecznym miasteczku pod Norymbergą, gdzie każdy znał każdego i nic złego nie mogło spotkać żadnego dziecka, wydawało się to rzut beretem od naszego domu.
Czuliśmy się tam jak dwoje rozbitków, którzy po sztormie zacumowali w bezpiecznej przystani. Ja zaangażowałam się w sprawy lokalnej społeczności, Wojtek coraz lepiej odnajdywał się w nowej szkole i wśród nowych znajomych. Radził sobie z barierą językową dość dobrze, nie tylko dzięki temu, że od najmłodszych lat miał korepetycje. Chciał się uczyć. Chciał rozpocząć nowe życie.
Dopiero kiedy zobaczyłam w nim tę gotowość, tak naprawdę zrozumiałam, że poprzednie dało w kość nie tylko mnie, ale także jemu. Starałam się odgrodzić go od wszystkiego, czego dopuszczał się Robert, ale powinnam wiedzieć, że dziecko widzi więcej, niż rodzic by chciał.
Ostatecznie jednak dane nam było zacząć wszystko od nowa. Byliśmy spokojni, bezpieczni i ukryci przed całym światem.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Teraz, kiedy znów patrzyłam w oczy Wernera, wiedziałam, jak iluzoryczne było to przekonanie.
– Co ty… – zdołał wydukać, zanim podniosłam broń.
Wymierzyłam prosto w niego, nie zastanawiając się ani przez chwilę.
Spojrzał na pistolet, jakby pojawił się znikąd, jakby stanowił obcy element, z nieznanego, nierzeczywistego świata. Cofnął się o krok, otworzył usta, ale nie potrafił dobyć głosu. Nie dziwiłam się. Do poczucia dezorientacji z pewnością wystarczyłby sam widok mnie w jego nowym mieszkaniu. Broń musiała wprawić go w całkowite osłupienie.
Dla mnie od roku była czymś zupełnie naturalnym. Jak wiele innych ofiar długoletniej przemocy domowej potrzebowałam czegoś więcej niż abstrakcyjnego