Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
w ręku zastał go w porze sjesty śpiącego w hamaku zawieszonym w pustym biurze. „Pan napisał ten papier?” – zapytał. Don Apolinar Moscote, człowiek w sile wieku, nieśmiały, z kompleksją sangwinika, przytaknął. „Jakim prawem?” – znów zapytał José Arcadio Buendía. Don Apolinar Moscote poszukał w szufladzie stołu jakiegoś dokumentu i pokazawszy go, powiedział: „Zostałem mianowany corregidorem tej okolicy”. José Arcadio Buendía nawet nie spojrzał na nominację. „Tutaj nie rządzi się za pomocą papierków – powiedział, nie tracąc spokoju. – I niech pan zapamięta raz na zawsze, że nie potrzebujemy żadnego corregidora, bo nie ma tu nic do naprawiania”.
Wobec nieugiętej postawy don Apolinara Moscote, przemawiając wciąż tym samym spokojnym tonem, wygłosił szczegółowy wykład, w jaki sposób założono osadę, jak rozdzielono ziemię, wytyczono drogi i wprowadzono udogodnienia, których wymagała potrzeba chwili, nie zwracając się do żadnego rządu i nie korzystając z niczyjej pomocy. „Żyjemy tak spokojnie, że nikt tu jeszcze nie umarł, nawet śmiercią naturalną – powiedział. – Sam pan widzi, że dotychczas nie mamy cmentarza”. Stwierdził, że bynajmniej nie ubolewa nad brakiem pomocy ze strony rządu, przeciwnie, cieszy się, że pozwolono im dotychczas żyć i rozwijać się w spokoju, i wyraża nadzieję, że w dalszym ciągu tak będzie, gdyż nie po to założyli miasto, żeby pierwszy lepszy przybysz mówił im, co mają czynić. Don Apolinar Moscote włożył na siebie drelichową kurtkę, białą jak jego spodnie, nie tracąc ani na chwilę uroczystej powagi.
– Toteż jeżeli chce pan tutaj zostać jako zwyczajny obywatel, będzie pan mile widziany – zakończył José Arcadio Buendía. – Ale jeżeli przybył pan wprowadzać tu zamieszanie, zmuszając ludzi do malowania domów na niebiesko, może pan zabrać swoje rzeczy i wynosić się tam, skąd pan przyszedł, ponieważ mój dom ma być biały jak gołąb.
Don Apolinar Moscote zbladł, cofnął się o krok i zacisnąwszy szczęki, powiedział nie bez pewnej obawy w głosie:
– Uprzedzam pana, że jestem uzbrojony.
José Arcadio Buendía nie wiedział, w jakim momencie powróciła jego młodzieńcza siła pozwalająca mu niegdyś przewracać konia. Chwycił don Apolinara Moscote za klapy marynarki i podniósł go na wysokość swoich oczu.
– Wolę teraz dźwignąć pana żywego – powiedział – niż później do końca życia dźwigać pańskiego trupa na moim sumieniu.
I tak niósł go środkiem ulicy, zawieszonego za klapy marynarki, aż postawił go na drodze do moczarów. W tydzień później don Apolinar Moscote wrócił z oddziałem sześciu bosych i obszarpanych żołnierzy uzbrojonych w strzelby i z wozem zaprzężonym w woły, którym podróżowała jego żona i siedem córek. Później przybyły jeszcze dwa wozy z meblami, kuframi i sprzętem domowym. Zainstalował rodzinę tymczasowo w hotelu Jacoba, poszukując jednocześnie odpowiedniego domu, i na nowo otworzył swoje biuro, tym razem pod ochroną żołnierzy. Założyciele Macondo, zdecydowani wyrzucić najeźdźców, przyszli ze starszymi synami i oddali się do dyspozycji Josego Arcadia Buendíi. Ten jednak się sprzeciwił, bo – jak tłumaczył – don Apolinar Moscote powrócił ze swoją żoną i córkami i nie po męsku byłoby obrażać człowieka na oczach jego rodziny. Tak więc postanowił załatwić sprawę pokojowo.
Towarzyszył mu Aureliano. W tym czasie zapuścił sobie czarne wąsy, usztywnione gumą arabską na końcach, i miał już ów stentorowy głos, tak charakterystyczny dla niego później, podczas wojny. Bez broni, nie zważając na straż, weszli do biura corregidora. Don Apolinar Moscote nie stracił spokoju, przedstawił im dwie swoje córki, które przypadkowo tam się znalazły, szesnastoletnią Amparo, ciemną jak matka, i dziewięcioletnią Remedios, śliczną dziewczynkę o zielonych oczach i cerze jak lilia. Były wdzięczne i dobrze ułożone. Skoro tylko weszli, zanim jeszcze ich przedstawiono, podały im krzesła, by usiedli. Obaj jednak pozostali na stojąco.
– Bardzo dobrze, drogi panie – powiedział José Arcadio Buendía – zostanie pan tutaj, ale nie dlatego, że ma pan u drzwi tych zbójów z katapultami, lecz przez wzgląd na pańską żonę i córki.
Don Apolinar Moscote stropił się, ale José Arcadio Buendía nie pozostawił mu czasu na odpowiedź.
– Stawiam panu tylko dwa warunki – dodał. – Pierwszy: każdy pomaluje dom na taki kolor, na jaki będzie miał ochotę. Drugi: niech żołnierze natychmiast odejdą. My zapewnimy porządek.
Corregidor podniósł prawą rękę z wyciągniętymi wszystkimi palcami.
– Słowo honoru?
– Słowo wroga – powiedział José Arcadio Buendía i dodał z goryczą: – Powiem panu jeszcze jedno, pan i ja zawsze będziemy wrogami.
Tego popołudnia żołnierze opuścili miasteczko; w kilka dni potem José Arcadio Buendía wyszukał dom dla rodziny corregidora. Wszyscy się uspokoili oprócz Aureliana. Obraz Remedios, najmłodszej córki corregidora, która, zważywszy jej wiek, mogłaby być jego córką, boleśnie utkwił w jakimś punkcie jego ciała. Było to uczucie fizyczne, które niemal przeszkadzało mu chodzić, niby kamyczek w bucie.
Otwarcie nowego domu
Otwarcie nowego domu – białego jak gołąb – uświetnione zostało balem. Urszula powzięła tę myśl owego popołudnia, kiedy dostrzegła przemianę Rebeki i Amaranty z dzieci w podlotki, i nieomal można powiedzieć, że głównym celem rozbudowy było stworzenie dla dziewcząt odpowiedniego otoczenia i salonu, gdzie mogłyby przyjmować gości. Żeby nic nie przyćmiło splendoru tej imprezy, pracowała jak galernik, podczas gdy dokonywano ostatnich robót murarskich. Jeszcze zanim je zakończono, sprowadziła kosztowne sprzęty dla dekoracji i wyposażenia wnętrz, a także wspaniały wynalazek, który miał wzbudzić podziw całego miasteczka i radość młodzieży – pianolę. Przywieziono ją w częściach, załadowaną w kilku skrzyniach, razem z meblami wiedeńskimi, czeskimi kryształami, serwisem Kompanii Indyjskiej, holenderskimi obrusami i obfitością lamp i świeczników, wazonów, draperii i gobelinów. Dom handlowy na własny koszt wysłał włoskiego fachowca nazwiskiem Pietro Crespi, aby zmontował i nastroił pianolę, zaznajomił nabywców instrumentu, jak należy się z nim obchodzić, i nauczył ich tańczyć w takt modnych melodii spisanych na sześciu rolkach papieru.
Pietro Crespi był młodym blondynem, najpiękniejszym i najlepiej wychowanym mężczyzną, jakiego dotychczas widziano w Macondo, tak dbałym o formy, że pomimo duszącego upału, pracował w brokatowej kamizelce i w grubym ciemnym żakiecie. Ociekający potem, zachowując należny dystans w stosunku do właścicieli domu, przez wiele tygodni pracował zamknięty w salonie z poświęceniem nie mniejszym niż Aureliano w swojej pracowni złotniczej. Pewnego ranka, nie otwierając drzwi, nie wzywając żadnego świadka cudu, zamieścił pierwszy zwój w pianoli i nieznośne uderzenia młoteczków, jak również nieustanny klekot drewnianych deseczek ucichły, gdy popłynęły pierwsze dźwięki czystej i składnej muzyki. Wszyscy pospieszyli do salonu. José Arcadio Buendía oniemiał z wrażenia, urzeczony nie tyle pięknością melodii, co samoistnym ruchem klawiatury, i zainstalował w salonie aparat Melquiadesa, w nadziei uzyskania dagerotypu niewidzialnego wykonawcy. Tego dnia Włoch został zaproszony na obiad. Rebeka i Amaranta, usługujące przy stole, były oszołomione zręcznością, z jaką posługiwał się sztućcami ten anielski młodzieniec o bladych rękach bez pierścionków. W saloniku przyległym do dużego salonu Pietro Crespi udzielał im lekcji tańca. Pokazywał taneczne kroki, nie dotykając dziewcząt, wybijając takt metronomem, pod życzliwym spojrzeniem Urszuli, która nie opuściła pokoju ani na chwilę przez czas trwania nauki. Pietro Crespi przywdziewał na tę okazję specjalne elastyczne obcisłe spodnie i lekkie pantofle do tańca. „Nie masz się czego obawiać – mówił do żony