Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
powiedział:
– To pańska siostra.
– Nic mi to nie przeszkadza – odpowiedział José Arcadio.
Pietro Crespi wytarł czoło chustką przesyconą zapachem lawendy.
– To coś przeciwnego naturze – tłumaczył – a poza tym prawo tego zabrania.
José Arcadio zniecierpliwił się nie tyle argumentacją, co bladością Pietra Crespiego.
– Sram na naturę – oświadczył. – I przychodzę o tym zakomunikować, żeby oszczędzić panu fatygi chodzenia i pytania o cokolwiek Rebeki.
Ale jego brutalność załamała się, gdy zobaczył, że Pietrowi Crespiemu wilgotnieją oczy.
– No cóż – powiedział już innym tonem. – Jeżeli zagustował pan w tej rodzinie, to została jeszcze Amaranta.
Ojciec Nicanor ogłosił na niedzielnym kazaniu, że José Arcadio i Rebeka nie są rodzeństwem. Urszula nigdy nie przebaczyła czegoś, co uznała za niewybaczalną hańbę dla rodziny, i kiedy nowożeńcy wrócili z kościoła, zabroniła im przekroczyć próg swojego domu. Dla niej jak gdyby umarli. Wynajęli więc domek naprzeciw cmentarza i sprowadzili się tam bez żadnych mebli prócz hamaka Josego Arcadia. W noc poślubną Rebekę ugryzł w stopę skorpion, który wlazł do jej pantofla. Zdrętwiał jej język, ale to nie zmąciło ich budzącego powszechne zgorszenie miodowego miesiąca. Sąsiadów przerażały krzyki, które budziły całą dzielnicę co najmniej osiem razy w ciągu nocy i trzy podczas sjesty, i modlili się, żeby tak niepohamowana namiętność nie zakłóciła spokoju zmarłych.
Z całej rodziny zatroszczył się o nich tylko Aureliano. Kupił im trochę mebli i dostarczył pieniędzy, dopóki José Arcadio nie odzyskał poczucia rzeczywistości i nie zaczął uprawiać bezpańskiego pola za domem. Amaranta natomiast nigdy nie zdołała przezwyciężyć swojej urazy do Rebeki, chociaż życie ofiarowało jej satysfakcję, o jakiej nie marzyła: z inicjatywy Urszuli, która nie wiedziała, jak zmazać hańbę rodzinną, Pietro Crespi nadal przychodził do nich we wtorki na obiady, znosząc swoją klęskę ze spokojną godnością. Zachował czarną wstążkę na kapeluszu, na znak szacunku dla rodziny, i okazywał swoje przywiązanie do Urszuli, przynosząc jej egzotyczne podarunki: sardynki portugalskie, marmoladę z tureckich róż, a kiedyś przepiękną mantylę z Manili. Amaranta traktowała go z serdeczną troskliwością. Odgadywała jego życzenia, odcinała mu zwisające nitki u mankietów koszuli i wyhaftowała tuzin chusteczek z jego inicjałami jako podarunek urodzinowy. We wtorki po obiedzie, kiedy haftowała na ganku z begoniami, Pietro Crespi dotrzymywał jej towarzystwa. Amaranta, którą on zawsze traktował jak dziecko, nagle objawiła mu się jako kobieta. Brakowało jej wdzięku, ale miała wyjątkową subtelność i przenikliwość spojrzenia na sprawy tego świata i skrywała w sobie niewypowiedzianą tkliwość. W pewien wtorek, kiedy już nikt nie wątpił, że później lub wcześniej musi się to stać, Pietro Crespi poprosił ją, by została jego żoną. Amaranta nie przerwała roboty. Poczekała, aż przejdzie gorący rumieniec sięgający po czubki jej uszu, a głos przybierze spokojną dojrzałość.
– Oczywiście, Crespi – powiedziała – ale kiedy się lepiej poznamy. Niedobrze jest przyspieszać bieg rzeczy.
Urszula oburzyła się. Pomimo szacunku, jakim darzyła Pietra Crespiego, nie udawało jej się ustalić, czy jego decyzja jest dobra, czy zła z moralnego punktu widzenia po długim i głośnym narzeczeństwie z Rebeką. W końcu przyjęła to jako fakt moralnie obojętny, ponieważ nikt nie podzielał jej wątpliwości. Aureliano, który był głową rodziny, stropił ją do reszty swoją enigmatyczną i kategoryczną opinią:
– Nie czas teraz myśleć o małżeństwach.
Opinia ta, którą Urszula zrozumiała dopiero wiele miesięcy później, była jedyną szczerą, jaką mógł wyrazić Aureliano w tamtej chwili nie tylko na temat małżeństwa, ale i każdej innej sprawy, oprócz wojny. On sam przed plutonem egzekucyjnym nie mógł dobrze zrozumieć, jaki łańcuch połączył serię drobnych, ale nieodwołalnych przypadków, które doprowadziły go do tego punktu. Śmierć Remedios nie wstrząsnęła nim tak, jak się obawiał. Było to raczej uczucie głuchej furii, które stopniowo słabło, aż przerodziło się w samotne i bierne poczucie klęski, zawód podobny do tego, jaki przeżywał w czasie, gdy pogodził się z myślą o życiu bez kobiety. Znowu pogrążył się w pracy, ale zachował zwyczaj grania w warcaby ze swoim teściem. W dotkniętym żałobą domu nocne rozmowy zacieśniały więź przyjaźni między dwoma mężczyznami. „Ożeń się drugi raz, Aurelito – powtarzał jego teść. – Mam jeszcze sześć córek do wydania”. Pewnego dnia, przed wyborami, don Apolinar Moscote wrócił z jednej ze swych częstych podróży zaniepokojony sytuacją polityczną kraju. Liberałowie byli zdecydowani wszcząć wojnę. Ponieważ Aureliano w tym okresie miał nader niejasne wyobrażenie o różnicy między konserwatystami a liberałami, teść udzielał mu elementarnych lekcji. „Liberałowie – tłumaczył mu – są masonami, ludźmi złych zasad, żądają wieszania księży, wprowadzenia ślubów cywilnych i rozwodów, zrównania praw dla dzieci legalnie i nielegalnie urodzonych, podziału kraju według systemu federalnego, który pozbawi najwyższą władzę siły. Konserwatyści natomiast, którzy otrzymali władzę bezpośrednio od Boga, głosili stałość porządku publicznego i moralność w życiu rodzinnym, bronili wiary w Chrystusa, zasad władzy i nie zamierzali dopuścić do rozbicia kraju na jednostki autonomiczne”. Ze względów humanitarnych Aureliano sympatyzował z postawą liberałów, popierając żądanie równości praw dla dzieci naturalnych, w żaden sposób jednak nie rozumiał, jak można dojść do takiej ostateczności jak wojna z powodu rzeczy, których nie można dotknąć ręką. Wydawało mu się przesadą ze strony teścia to, że do miasteczka, które nie znało namiętności politycznych, kazał wysłać sześciu uzbrojonych w karabiny żołnierzy pod wodzą sierżanta. Ci jednak nie tylko przybyli, lecz krążyli z domu do domu, konfiskując broń myśliwską, maczety, a nawet noże kuchenne, zanim rozdali mężczyznom powyżej dwudziestu jeden lat niebieskie kartki z nazwiskami kandydatów konserwatystów i czerwone z nazwiskami kandydatów liberalnych. W przeddzień wyborów don Apolinar Moscote publicznie odczytał obwieszczenie, które na czterdzieści osiem godzin, począwszy od północy w sobotę, zabraniało sprzedaży napojów alkoholowych oraz zebrań gromadzących więcej niż trzy niespokrewnione z sobą osoby. Wybory przebiegły bez incydentów. O ósmej rano w niedzielę zainstalowano na placu drewnianą urnę, której strzegło sześciu żołnierzy. Głosowano z całkowitą swobodą, jak to mógł sprawdzić sam Aureliano, który wraz ze swoim teściem prawie cały dzień pilnował, żeby nikt nie głosował więcej niż jeden raz. O czwartej po południu bicie dzwonów na placu oznajmiło koniec dnia wyborczego i don Apolinar Moscote zapieczętował urnę dwoma skrzyżowanymi paskami papieru z własnym podpisem. Wieczorem, grając w warcaby z Aurelianem, kazał sierżantowi zerwać nalepki i przeliczyć głosy. Liczba kartek czerwonych i niebieskich była niemal równa, ale sierżant zostawił tylko dziesięć kartek czerwonych i uzupełnił różnicę niebieskimi. Później zapieczętowano urnę z powrotem nowymi nalepkami i następnego ranka zawieziono do stolicy prowincji.
– Liberałowie zaczną wojnę – powiedział Aureliano.
Don Apolinar nie przerywał gry w warcaby.
– Jeżeli to mówisz z powodu zamiany kartek, to nie zaczną – odrzekł. – Zostawia się parę kartek czerwonych, żeby nie było reklamacji.
Aureliano zrozumiał niekorzystną sytuację opozycji.
– Gdybym ja był liberałem wypowiedziałbym wojnę z powodu tych kartek.
Teść spojrzał na niego ponad oprawką okularów.
– Słuchaj, Aurelito – powiedział – gdybyś ty był liberałem, nie