Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи
miała dotrzeć do głowy, ani mózg, który miała porazić. Oddziałowa równie dobrze mogła wbić strzykawkę w starego, wyschniętego trupa.
– Jestem… zmęczony…
– W porządku. Teraz, chłopcy, jeśli nie brak wam odwagi, pan Bancini da się spokojnie zaprowadzić do łóżka.
– …straaasznie zmęczony.
– Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.
Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz, ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzeżenie – ten etap Pete dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty – stary, zdezelowany zegar, który nadal tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.
Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.
O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z gabinetu hydroterapii. Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują stare numery miesięcznika „McCall’s” – wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzieści pięć minut darli z niego pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć się jeszcze bardziej niezręcznie.
McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie podnosi się z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę, obserwując Okresowych i drapiąc się kartami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kieszeni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Hardinga.
Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzesło i – przekręciwszy je oparciem w stronę Hardinga – siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje papierosy, wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi, spogląda na rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby papieros palił się równomiernie.
Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych owadzich skrzydełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, udając, że jest zupełnie spokojny – zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspólnego.
McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwilę Hardinga.
– Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? – pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.
– Czy zawsze? – Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.
– Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w dziobanego?
Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.
– „Bawi się w dziobanego”? Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie niezrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Zaraz ci to wyjaśnię. – McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. – Stado spostrzega plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kotłowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i następne. O tak, stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam byłem tego świadkiem. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec tej rzezi – w przypadku kur – to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.
Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na oparcie fotela.
– Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.
– Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie rozjuszonych kur.
– A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?
– Właśnie, stary.
Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też podchodzą bliżej.
– I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto rozpoczyna dziobanie?
Harding milczy wyczekująco.
– Ta stara oddziałowa, nikt inny.
Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili jednak znów dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się ukryć zdenerwowanie.
– Więc to wszystko jest takie proste – mówi – takie infantylnie proste. Wystarczyło ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: „Zabawa w dziobanego”.
– Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali wycisk!
– Wycisk?
– A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu facetów ma z tobą na pieńku.
– To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz, że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie słuchałeś, gdy doktor Spivey przedstawiał swoją teorię społeczności terapeutycznej, albo brak ci wykształcenia, żeby to zrozumieć. Zawiodłem się na tobie, przyjacielu, bardzo się zawiodłem! Po naszej porannej rozmowie miałem cię