Doktor Dolittle i jego zwierzęta. Hugh Lofting
-line/>
Tytuł oryginału:
The Story of Doctor Dolittle
Przekład:
Adam Zabokrzycki
na podstawie wydania angielskiego
Okładka:
Jarosław Żukowski
Ilustracje:
Jacek Skrzydlewski
LEKTURA DLA KLASY II
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-901-9
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
Wrocław 2018
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
PUDDLEBY
Dawno, dawno temu – kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze małymi dziećmi – żył sobie doktor, który nazywał się Dolittle – John Dolittle, doktor nauk medycznych, co oznacza, że był to nie byle kto i znał się na swoim fachu, jak chyba nikt inny. Mieszkał w Puddleby nad rzeką Marsh. Wszyscy mieszkańcy miasteczka, starzy i młodzi, znali go doskonale, choćby tylko z widzenia. A ilekroć szedł w dół ulicy w swym cylindrze na głowie, zewsząd dochodziły głosy: „Patrzcie, patrzcie, doktor idzie! Trudno o mądrzejszego człowieka”. I wtedy psy i dzieci ruszały biegiem za nim, tworząc liczny i głośny orszak i nawet kruki krakały z wieży kościelnej, kiwając głowami z uznaniem. Domek na przedmieściu, w którym od zawsze mieszkał, był malusieńki, ale na jego tyłach i froncie znajdował się olbrzymi ogród z szerokim trawnikiem, a pod gałęziami płaczących wierzb stały kamienne ławeczki. Domem zajmowała się jego siostra Sara Dolittle, natomiast ogrodu doglądał doktor osobiście. Uwielbiał on zwierzęta i miał ich u siebie bez liku. Oprócz złotych rybek w stawie na końcu ogrodu, miał również króliki w spiżarni, białe myszki w fortepianie, wiewiórkę w bieliźniarce i jeża w piwnicy. Trzymał także krowę z cielęciem i starego, kulawego konia, który liczył sobie dwadzieścia pięć wiosen, kury i gołębie, dwie owieczki i wiele innych zwierzaków. Ale jego pupilkami były kaczka Dab-Dab, pies Jip, prosiątko Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa Tu-Tu.
Siostra doktora stale narzekała na wszystkie te zwierzęta, twierdząc, że strasznie brudzą w domu. Aż pewnego dnia starsza dama cierpiąca na reumatyzm, przyszła na wizytę do doktora i usiadła na jeża, który spał sobie na sofie. Od tamtej pory nigdy już nie umawiała się z doktorem, tylko co sobota jeździła aż do Oxenthorpe, całe dziesięć mil, by w tamtym miasteczku zasięgać porad innego lekarza. Wówczas jego siostra Sara Dolittle przyszła do niego, mówiąc:
– John, jak ty chcesz, żeby chorzy przychodzili do ciebie na wizyty, skoro trzymasz w domu wszystkie te zwierzęta? Ładny mi doktor, u którego w salonie roi się od jeży i myszy! To już czwarty pacjent, którego odstraszyły twoje zwierzęta. Dziedzic Jenkins i pastor twierdzą, że nawet nie podeszliby do naszego domu, choćby od tego zależało ich życie. Z dnia na dzień robimy się biedniejsi. Jeżeli nic tu się nie zmieni, to potracisz najlepszych pacjentów.
– Ale ja zdecydowanie wolę zwierzęta nawet od najlepszych z ludzi – odparł doktor.
– Jesteś żałosny – odparła siostra i wyszła z jego pokoju. I tak, wraz z upływem czasu doktor miał coraz więcej i więcej zwierząt, a pacjentów przybywających na badania było coraz mniej i mniej. Aż w końcu nie został ani jeden – to znaczy ani jeden poza Handlarzem Mięsem dla Kotów, któremu żadne zwierzęta nie robiły różnicy. Ale ten handlarz nie śmierdział groszem, a na dodatek chorował tylko raz do roku – w okolicach Świąt Bożego Narodzenia i wtedy płacił doktorowi sześć pensów za butelkę medykamentu. Sześć pensów na rok to nie było wystarczająco, nawet w tamtych jakże odległych czasach, i nie wiadomo, co mogłoby się wydarzyć, gdyby doktor nie miał w skarbonce nieco pieniędzy odłożonych na czarną godzinę.
No i zwierząt w domu doktora przybywało jak grzybów po deszczu. A wykarmienie takiej czeredy musiało nieźle kosztować. Tak też kupka uskładanych pieniędzy robiła się coraz cieńsza i cieńsza. Gdy była już bardzo mała, doktor sprzedał pianino, a białe myszki zamieszkały w szufladzie od biurka. A gdy pieniądze za instrument były na wyczerpaniu, sprzedał swój niedzielny brązowy garnitur i tak oto stawał się coraz uboższy i uboższy. I teraz, gdy szedł w dół ulicy w swoim cylindrze, ludzie mówili jeden do drugiego: „Patrzcie, patrzcie, doktor idzie! Doktor nauk medycznych! W swoim czasie najbardziej znany lekarz na zachodzie kraju! Przyjrzyjcie mu się uważnie teraz. Jest zupełnie bez grosza, a w pończochach ma same dziury!”.
Ale psy, koty i dzieci nadal biegały za nim przez miasteczko w hałaśliwym orszaku zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był jeszcze bogaty.
JĘZYK ZWIERZĄT
Tak się złożyło pewnego dnia, że Doktor siedział u siebie w kuchni z Handlarzem Mięsem dla Kotów, który zjawił się tym razem z bólem brzucha.
– A może by tak dać sobie spokój z leczeniem ludzi i zostać lekarzem zwierząt – zasugerował Handlarz Mięsem dla Kotów. Papuga Polinezja siedziała akurat w oknie, spoglądając na deszcz i nucąc pod nosem pieśń marynarzy. W pewnym momencie przestała nucić i zaczęła słuchać.
– Widzi pan, doktorze – kontynuował Handlarz Mięsem dla Kotów – pan wie o zwierzętach wszystko. O wiele więcej niż miejscowi weterynarze. Ta książka, którą pan napisał – ta o kotach, ależ to jest wspaniałe! Sam nie potrafię ani czytać, ani pisać… Gdyby nie to, to być może sam napisałbym kilka książek. Ale moja żona Teodozja, ona jest uczoną, co się zowie. I to ona przeczytała mi tę książkę. No cóż, ta książka jest wspaniała – trudno określić ją inaczej – wspaniała. Tyle wiedzy jakby sam pan był kotem. Pan dokładnie czyta w ich myślach. I proszę słuchać: pan mógłby zarobić fortunę, lecząc zwierzęta. Czy pan zdaje sobie z tego sprawę? Chodzi o to, że mógłbym przysyłać panu wszystkie te stare babcie z ich chorymi psami i kotami. A gdyby ich pociechy nie chorowały dostatecznie szybko, mógłbym dodawać coś do mięsa, które im sprzedaję, żeby przyspieszyć niedomagania. Rozumie pan?
– No nie! – zaprotestował natychmiast doktor. – Nie wolno ci tego robić. Tak się nie godzi.
– To znaczy, ja nie mówię o tym, żeby naprawdę zachorowały… – poprawił się natychmiast Handlarz Mięsem dla Kotów. – Miałem na myśli małe co nieco, żeby wyglądały trochę oklapnięte. Ale tak jak pan mówi, być może faktycznie traktuję zwierzęta niesprawiedliwie. Tak czy owak one niezmiennie zapadają na zdrowiu przekarmiane przez stare babcie. A niech pan rozejrzy się, iluż jest tych wszystkich farmerów wokoło, którzy mają kulawe konie i chrome jagnięta – oni zawsze przyjdą do lecznicy zwierząt. Niech pan zostanie weterynarzem!
Kiedy Handlarz Mięsem dla Kotów sobie poszedł, z parapetu okna sfrunęła na stół papuga Polinezja i rzekła:
– Ten gostek dobrze mówi: powinien pan zostać weterynarzem. Niech pan przestanie zajmować się głupimi ludźmi, skoro nie mają na tyle rozumu, by zobaczyć, że jest pan najlepszym lekarzem na świecie. Niech pan zamiast tego zajmie się zwierzętami – wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą. Niech pan zostanie lekarzem zwierząt!
– Och, weterynarzy jest bez liku – odparł John Dolittle, wykładając doniczki na parapet okienny, by postały trochę na deszczu.
– No tak, jest ich dużo – zgodziła się Polinezja. – Ale żaden z nich nie jest wiele wart. Niech pan słucha, doktorze. Coś panu powiem.