Niewolnicy snów. Część 1. Dominika Budzińska
e>Dominika Budzińska
© Copyright by Dominika Budzińska & e-bookowo
Korekta: Patrycja Żurek
Projekt okładki: Krzysztof Krawiec
ISBN 978-83-7859-359-1
Wydawca:
Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl
Kontakt:
Wydanie IV 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Dla mojej ukochanej córki Julii, bez której świat nie miałby tylu barw.
Pokój był ponury i przerażająco ciemny. Gdzieś w oddali, jak przez mgłę, widać było niewielką smugę światła. Z trudem próbowała wedrzeć się do środka przez maleńkie okienko, zabezpieczone mosiężną, gęsto plecioną kratą. W pomieszczeniu czuć było zapach stęchlizny i potworną wilgoć. Pomimo panującej wszędzie ciemności można było dostrzec poszarzałe ściany, na których gdzieniegdzie widniały brunatne cienie, zbliżone momentami do arabskich malowideł.
Martika leżała nieruchomo. Przyglądała się ogromnej lampie umieszczonej tuż nad głową. Próbowała przypomnieć sobie skrawki ostatnich zdarzeń, odnaleźć w pamięci cokolwiek, co pomogłoby wyjaśnić tę niepojętą sytuację.
Lampa przypominała do złudzenia wielki reflektor ze szpitalnej sali operacyjnej. Dziewczynę ogarnął strach. Zastanawiała się, jak tu trafiła, a przede wszystkim dlaczego. Nic nie pamiętała.
Nagle usłyszała odgłos zbliżających się kroków, dochodzący jakby z oddali, a potem zgrzyt ciężkich metalowych drzwi. Do pomieszczenia wkradł się lodowaty chłód, paraliżując ciało. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć żadnego dźwięku. Nie mogła nawet otworzyć ust. Każda próba rozchylenia warg kończyła się bólem.
Oślepiło ją światło ogromnego reflektora. Po chwili jak we mgle zaczęły rysować się kontury postaci. Dobrze zbudowany mężczyzna z dość długimi, rzadkimi włosami pochylił się nad nią, po czym odszedł. Nie zdążyła zobaczyć jego twarzy. W jednym z jasnych halogenów, wchodzących w skład okrągłej lampy, ujrzała swoje odbicie.
Zielonymi oczami wpatrywała się w zmasakrowaną twarz, oszpeconą głębokimi ranami, z których powoli sączyła się krew.
Nie mogąc uwierzyć w to, co widzi, jeszcze raz dokładnie przyjrzała się ustom. Dopiero teraz, pośród licznie pokrywających je strupów, dostrzegła brązową nić. Wstrząsający widok na chwilę odebrał jej oddech. Miała zaszyte wargi. Poczuła, że się dusi. Przeszywający ból wbił się w ciało niczym ostry sztylet. Z każdą sekundą był coraz silniejszy. Przerażona, nie mogąc złapać oddechu i opanować narastającego strachu, straciła przytomność.
Kiedy się ocknęła, pokój był pusty. Mężczyzna zniknął, a wokół znów panowała ciemność. Poczuła ulgę. Ponownie zaczęła się rozglądać, badając wnikliwie każdy metr obskurnego pomieszczenia. Drzwi były uchylone. Z daleka dochodziły pojedyncze dźwięki klawiszy pianina. Brzmiały tak, jakby ktoś się bawił, nieudolnie uderzając w przypadkowo wybrany klawisz.
Czuła, jak wewnątrz cała drży, jak wali jej serce. Narastający strach był zbyt wielki, by mogła nad nim zapanować. Miała wrażenie, że za chwilę znowu straci przytomność. Jedyne, o czym marzyła, to znaleźć w sobie odrobinę siły, by jak najszybciej opuścić to koszmarne miejsce. Uciec jak najdalej. Uciec od myśli, które kłębiły się w głowie, od okrutnego obrazu, który ujrzała. Spróbowała wstać, lecz obolałe ciało leżało bezwładnie. Nie mogła wykonać żadnego ruchu.
– To nie dzieje się naprawdę – pomyślała. – To niemożliwe! Błagam, niech ktoś mi pomoże! Zabierzcie mnie stąd!
I
Pani Royensen delikatnie stąpała po pokrytej włoską terakotą podłodze, cichutko krzątając się po kuchni. Zawsze wstawała najwcześniej, by móc wszystko spokojnie przygotować. Chciała zdążyć, zanim obudzą się pozostali domownicy.
Stół, jak zwykle pięknie nakryty, przygotowany do wspólnego rodzinnego śniadania, wyglądał jak reklama nowego wystroju kuchni w ekskluzywnym katalogu. W niczym nie przypominał powszechnego mebla, służącego przeważnie do wypicia w pośpiechu porannej kawy i posmarowania dżemem lekko przypalonej grzanki. W tym domu jednak wszystko musiało być wyjątkowe i dopracowane z największą precyzją. I było. Emily Royensen osobiście dbała o każdy szczegół, składający się na codzienną egzystencję rodziny. Jako kochająca żona i matka, a także doskonała pani domu, czuła, że spoczywa na niej ogromna odpowiedzialność. W tej roli sprawdzała się wyjątkowo. Za nic na świecie nie zamieniłaby swojego idealnego życia. Wszystko, co miało ścisły związek z domem, a w szczególności z rodziną, traktowała z należytą powagą i sprawiało jej to niewypowiedzianą przyjemność.
Tak jak dopracowany był świat pani Royensen, tak ona sama była perfekcyjna, aż do przesady. Piękna kobieta, dość wysoka, z nieskazitelnie upiętymi w delikatny koczek włosami, zawsze w niezbyt wysokich szpilkach i eleganckim ubraniu, mądrym i zmysłowym spojrzeniem potrafiła oczarować każdego.
Mężczyźni podziwiali ją nie tylko za wygląd. Pani Royensen była oczytaną i wykształconą osobą, z którą można było prowadzić wielogodzinne rozmowy na każdy, nawet najtrudniejszy, temat. Kobiety zazdrościły jej urody i inteligencji, a przede wszystkim zaradności. Emily posiadała naturalną łatwość radzenia sobie z codziennymi, pozornie błahymi sprawami. Była lubiana za lojalność i pomoc, którą chętnie służyła w każdej sytuacji. Zawsze można było na niej polegać. Zawsze i bez wyjątku. Była po prostu idealna.
– Witaj, kochanie! – w kuchni zabrzmiał przyjemny męski głos, który na chwilę oderwał kobietę od misternych przygotowań.
Odwróciła się. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że widzi go po raz pierwszy. Poczuła się tak jak wtedy, kiedy kilkanaście lat temu jedli pierwsze wspólne śniadanie. Wciąż był przystojny. Spokojnym krokiem podeszła i tak jak tamtego poranka przytuliła się mocno, wdychając głęboko jego zapach. Była szczęśliwa.
– Witaj, Adamie – szepnęła i pocałowała go w policzek.
– Gdzie nasza panna? Pewnie jeszcze słodko chrapie, nie przyjmując do wiadomości powagi dzisiejszego dnia – mężczyzna uśmiechnął się i usiadł do stołu.
– Już po nią idę. Mamy jeszcze czas.
Emily włączyła ekspres do kawy, zwinnym ruchem wrzuciła trzy grzanki do tostera, a potem posłała mężowi pełne oddania spojrzenie i ruszyła w stronę schodów, starając się iść niemal bezszelestnie.
Uchyliła delikatnie drzwi. Martika siedziała na szerokim parapecie. Było to jej ulubione miejsce, na którym zawsze leżały kolorowe, miękkie poduchy. Spoglądała przez ogromne okno. Stare piękne drzewa i dziewiczy ogród skłaniały do codziennych samotnych rozmyślań, snucia marzeń i planów. Była zamyślona, jakby zupełnie nieobecna.
– Dzień dobry, córeczko – kobieta odezwała się po chwili. – Już wstałaś? – nie ukrywała zdziwienia. – Byliśmy z tatą przekonani, że wciąż smacznie śpisz. Nie chciałam cię budzić wcześniej – podeszła do dużego, zasłanego białą narzutą łóżka, poprawiła różową poduszkę, jeszcze raz wygładziła dłonią nierówne powierzchnie, po czym zaniepokojona brakiem odpowiedzi spojrzała na dziewczynę. – Coś się stało? Denerwujesz się?
– Nie, po prostu źle spalam. Jestem trochę zmęczona.
– Zejdziesz na śniadanie? – zapytała, głaszcząc córkę po policzku. – Tata już siedzi przy stole – dodała – pewnie umiera z głodu.
– Dobrze, już idę – westchnęła i ociężale zwlekła się z parapetu.
Suto zastawiony stół prezentował się okazale. Świeże owoce, półmisek drogich, wyszukanych