Vortex. Zbiór opowiadań science-fiction. Jarosław Prusiński
mu się w głowie, żeby mógł zasnąć. Sen dopadł go dopiero nad ranem, dokładnie wtedy, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie zrezygnować z prób zaśnięcia. Myślał, czy nie wstać, ten jeden raz nie zrobić sobie w końcu porządnego śniadania zamiast kawy z ciastkami i nie pojechać wcześniej do pracy. Budzik oczywiście go nie obudził i, biegnąc do samochodu, wiedział, że nie ma szans się nie spóźnić. Dostanie od szefa po grzbiecie, to pewne. Znowu go wezwie i z miną urażonej księżniczki będzie mu prawił morały dobre pół godziny. Może lepiej by się zastanowił, co George ma robić w ciągu pozostałych siedmiu godzin i pięćdziesięciu minut. Bo ciągle nie miał nic do roboty i nikt się nim nie interesował. W pierwszym tygodniu pracy zagaił o to szefa, ale ten go zbył. Ma się rozglądać. Ale ile w końcu można się rozglądać? Wskoczył do samochodu i odpalił silnik, równocześnie zapinając pasy i włączając radio. Jakoś to wszystko zniesie, byle dotrwać do lunchu.
Do lunchu jednak nie doszło. Kiedy inżynier pojawił się przed drzwiami MKW, zastał tam już spory tłumek ludzi, którzy nie zostali wpuszczeni do środka. Przed drzwiami stał kordon poddenerwowanych ochroniarzy starających się trzymać fason wobec kilku krewkich pracownic biura pokrzykujących na nich coraz głośniej. Szagin wypatrzył go w tłumie i z dziwnym wyrazem twarzy zaczął pokazywać coś gestami. W końcu zniecierpliwiony machnął ręką i oddalił się w stronę parkingu. Za nim podreptała Ann, co było dla inżyniera dostateczną zachęta, żeby udać się w tym samym kierunku.
– No i nasz manit się zesrał – powiedział profesor konspiracyjnie, kiedy cała trójka znalazła się przy jego samochodzie. – Chciałbym czuć satysfakcję, ale nie umiem. Przecież mówiłem tym kretynom tyle razy!
– A co się właściwie stało?
– Kontaminacja – odezwała się Ann niskim, zmysłowym głosem, aż George’owi przeszły ciarki po plecach. – Nasz marsjański minerał skaził laboratorium.
Pod drzwi koncernu podjechało kilka półciężarówek, z których wysiedli ludzie w jaskrawych, pomarańczowych kombinezonach z hełmami na głowach i butlami tlenowymi na plecach.
– Wirusy? – wykrztusił zdezorientowany George.
– Te debile tak myślą – fuknął Szagin. – Zaraz zarządzą kwarantannę dla wszystkich pracowników i będą odkażać teren.
Jakby na potwierdzenie tych słów ekipa pomarańczowych zaczęła wyciągać z samochodów sprzęt do odkażania.
– Jak pan myśli profesorze – Ann usiadła na masce samochodu – z czym mamy do czynienia?
– Na pewno nie jest to forma żywa. Raczej coś w rodzaju rdzy. Reakcja chemiczna, która potrafi żywić się zarówno metalem jak plastikiem czy szkłem. Oczywiście bez tlenu. To już wiemy, że nasz manit nie potrzebuje tlenu.
– Ale co konkretnie się wydarzyło? – inżynier nie mógł oderwać wzroku od ud dziewczyny.
– Dziś rano, kiedy sprzątaczka weszła do laboratorium zobaczyła, że wszystkie sprzęty są pokryte rudym kurzem – profesor zapalił papierosa, uważnie obserwując działania pomarańczowych. – Jak tylko dotknęła szmatą biurka, ono się rozsypało. Jakby było wykonane z kurzu! Tak samo reszta sprzętów. Laboratorium wygląda teraz jak fragment Marsa. Zdążyłem rzucić okiem, zanim nas wszystkich wygonili na zewnątrz.
– Nie wiemy, co to jest ani jak się przed tym bronić – Ann popatrzyła Georgowi prosto w oczy, dostarczając mu nowej fali dreszczy. – Nie wiemy, czy ta reakcja się zatrzyma, czy będzie postępować dalej. Nic nie wiemy.
– Ale przecież… – inżynier potrząsnął głową, jakby mu coś wpadło do ucha. – Przecież próbki badacie już trzy miesiące, a jeszcze wcześniej robili to Amerykanie. Dlaczego teraz?
– Kto to wie? – powiedział Szagin. – Może pojawił się jakiś katalizator potrzebny do reakcji. Ktoś przypadkowo wylał na manit wodę albo kawę czy jakieś inne świństwo. A może do reakcji potrzebna była jakaś masa krytyczna? Wczoraj wieczorem przywieźli pierwszy przemysłowy transport z Marsa. Cztery tysiące ton czerwonej skały. Możliwe też, że reakcja przez kilka miesięcy przebiegała w uśpieniu i dopiero teraz się ujawniła. Jak grypa, która ujawnia się dwa do czterech dni po zarażeniu. Może manit potrzebuje kilku miesięcy inkubacji? Nic nie wiemy i jeśli ta reakcja się nie zatrzyma samoistnie, to możemy nie mieć czasu, żeby się dowiedzieć!
– Państwo są pracownikami koncernu? – czterech ludzi w białych, jednorazowych kombinezonach, w maskach na twarzach podeszło do nich od tyłu.
– Ja tak, ta parka nie – powiedział profesor i mrugnął dyskretnie do George’a.
– Musi pan pójść z nami – jeden z zamaskowanych wziął Szagina pod rękę. – Jest zalecona kwarantanna dla wszystkich pracowników.
Kiedy wstał rano z łóżka, zdarzenia z poprzedniego dnia wydały mu się snem. Włączył telewizor. Pokazywali obrazki z Marsa. Ruda, bezkresna równina z jakimiś pojedynczymi wydmami i skałami. Pstryknął na drugi kanał i to samo, na trzecim też. Wyłączył telewizor i puścił muzykę. Szybki, rytmiczny kawałek pobudził go do życia. Jeszcze tylko łyk porannej kawy i można stawić czoło rzeczywistości. Zanim jednak zdążył wlać w żołądek pierwszy łyk aromatycznego, gorącego szczęścia, zadzwonił telefon.
– Oglądałeś telewizję? – usłyszał kobiecy zmysłowy głos.
– Dlaczego pytasz?
– Włącz telewizor, George. Zakażenie rozlazło się już w promieniu dwudziestu kilometrów.
– Od laboratorium?
– Od składu. Od miejsca, gdzie złożyli te cztery tysiące ton. W laboratorium były tylko próbki i reakcja nie idzie tak szybko, ale też idzie. Budynki MKW już obróciły się w pył. To samo jest w Nowym Jorku i Monachium. Tam też badano próbki.
– A co na to profesor?
– Nie ma z nim kontaktu. Ci idioci poddali go kwarantannie i zanim ona się skończy, połowa naszego globu będzie przypominać Marsa. Zniknie atmosfera, zniknie życie na Ziemi. Może przez jakiś czas przetrwa coś na wyspach, ale kiedy wiatry przeniosą pył…
– Ile mamy czasu, Ann?
– Przy tej prędkości roznoszenia się infekcji? Kilka tygodni, nie więcej.
Zapadło długie milczenie. Nie wiedział, co ma powiedzieć, sens słów, które przed chwilą usłyszał, dopiero docierał do jego mózgu. A jego umysł bronił się zaciekle przed zrozumieniem. Nie chciał rozumieć. Miał uczucie, jakby był pusty w środku, jakby całe jego ciało składało się wyłącznie z pulsującej głowy, a reszta była tylko wydmuszką. Dziwił się, że może jeszcze oddychać, że jego płuca ciągle pracują, a serce wciąż tłoczy krew w żyły. Nie czuł, żeby miał jeszcze serce w piersi, nie czuł jego bicia, nie czuł nic poza dręczącym pulsowaniem skroni. Cisza przeciągała się w nieskończoność, aż zaczął nabierać pewności, że dziewczyna już dawno się rozłączyła. Musiał zmusić swoje suche usta do wypowiedzenia słów, które zadzwoniły w jego głowie pulsującym bólem.
– Jesteś tam jeszcze?
– Tak.
– Pójdziesz ze mną na kolację?
– Nabrałeś nagle odwagi? – zaśmiała się. – To ma być kolacja ze śniadaniem?
– No nie…
– Potrzebuję dzisiaj się napić, a potem chcę zrobić wszystkie te rzeczy, na które do tej pory nie pozwalała mi przyzwoitość – Ann miała poważny głos. – Dzisiaj mam w dupie przyzwoitość. I nie mam zamiaru czekać do wieczora. Ile czasu potrzebujesz, żeby do mnie przyjechać?
– Dziesięć minut! Będę za dziesięć