Bastion. Стивен Кинг
obecnych na obiedzie powiedział, że nie zdziwiłby się, gdyby Mała, czy możesz polubić swojego faceta? otrzymała w przyszłym roku nagrodę Grammy. Połechtało to dumę Larry’ego. Miał wrażenie, że to wszystko jest jedynie snem, a kiedy wracał do swojego mieszkania, przez cały czas towarzyszyło mu złowróżbne przeczucie, że lada moment potrąci go ciężarówka i przerwie jego dobrą passę. „Grube ryby” z Columbii dały mu tym razem czek na dwa i pół tysiąca dolarów. Kiedy dotarł do domu, zadzwonił do Morta „Gino” Greena i powiedział mu, że będzie musiał znaleźć sobie kogoś innego do grania Yellow bird dla klientów przeżuwających ohydne, niedogotowane spaghetti. Potem zadzwonił do wszystkich swoich znajomych i przyjaciół, do każdego, kogo tylko zdołał sobie przypomnieć – z Barrym Griegiem z Remnants włącznie. Kiedy się z tym uporał, poszedł do knajpy i pił, dopóki nie urwał mu się film.
Pięć tygodni temu singiel wdarł się do gorącej setki „Billboardu”, i to od razu na osiemdziesiąte dziewiąte miejsce. Właśnie w tym samym czasie do Los Angeles zawitała prawdziwa wiosna i pewnego słonecznego majowego popołudnia, kiedy budynki były tak białe, a ocean tak błękitny, że aż łzawiły oczy, Larry po raz pierwszy usłyszał swoją piosenkę w radiu. Siedziało u niego troje czy czworo przyjaciół – a wśród nich jego dziewczyna. Wszyscy byli umiarkowanie przytomni, mimo zażytej kokainy. Kiedy Larry wrócił do saloniku z torebką ciasteczek Toll House, z radia dobiegły znajome słowa prezentera stacji KLMT: „Nowa… muuuuuzyka!”. Larry zamarł, gdy z głośników technicsa popłynął jego głos:
Wiem, czasami między nami było bardzo źle,
wiem, nie dałem ci znać, że znów jestem w mieście.
Nikt inny, tylko ty najlepiej to wie.
A więc powiedz mi, powiedz, proszę cię,
mała, czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość.
Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?
– Jezu, to ja… – wymamrotał.
Upuścił ciasteczka na podłogę i stał z szeroko rozdziawionymi ustami, jakby nagle zamienił się w kamień, podczas gdy przyjaciele urządzali mu huczną owację.
Przed czterema tygodniami jego piosenka wskoczyła na siedemdziesiąte trzecie miejsce na liście przebojów tygodnika „Billboard”. Larry miał wrażenie, że ktoś wrzucił go do starej slapstickowej burleski, gdzie wszystko dzieje się zbyt szybko. Telefon dzwonił prawie bez przerwy. Columbia domagała się nagrania albumu, który byłby ukoronowaniem sukcesu singla. Jakiś dupek z A&R dzwonił trzy razy dziennie, upierając się, że ma dla niego przebój, i to nie na dzisiaj, ale na wczoraj – remake starego hitu zespołu McCoys Hang On, Sloopy. „To będzie prawdziwy Potwór, Lar! Musisz to nagrać! – wrzeszczał do słuchawki. (Larry nigdy się z nim nie spotkał, a mimo to facet nie tylko zwracał się do niego po imieniu, ale nawet używał zdrobnienia – Lar.) – To będzie istne Monstrum! Potwór! Pierdolony Potwór, przez duże P, bez kitu!”.
Larry stracił cierpliwość i powiedział temu krzykaczowi, że gdyby miał do wyboru nagranie Hang On, Sloopy albo lewatywę z coca-coli, bez wahania wybrałby to drugie. A potem odłożył słuchawkę.
Ale jego pociąg dalej mknął tym samym torem. Do Larry’ego wciąż docierały pogłoski, że Mała może okazać się najlepszą płytą ostatnich pięciu lat.
Dzwonili też agenci. Wszyscy sprawiali wrażenie wygłodniałych. Larry zaczął brać prochy i wydawało mu się, że wszędzie słyszy swoją piosenkę. Któregoś sobotniego poranka usłyszał ją w „Soul Train” i przez resztę dnia starał się przekonać samego siebie, że to prawda. Tak, to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Nagłe odejście Julie – dziewczyny, z którą się spotykał, odkąd zaczął grać U Gina – było dla niego ciężkim przeżyciem. Poznała go z wieloma ludźmi i z niektórymi spośród nich nadal pragnął się widywać. Poza tym jej głos kojarzył mu się z pełnymi zachęty głosami agentów, z którymi rozmawiał przez telefon.
Zerwał z nią po długiej i gorzkiej kłótni. Krzyczała, że niedługo jego głowa zrobi się taka wielka, że nie zdoła wejść do studia nagraniowego, że wisi jej pięć stów za prochy i że jest odpowiedzią lat dziewięćdziesiątych na Zagara i Evansa. Groziła, że popełni samobójstwo. Kiedy już było po wszystkim, Larry czuł się, jakby odbył długi pojedynek na poduszki, które były wypełnione nie pierzem, lecz trującym gazem.
Trzy tygodnie temu zaczęli pracę nad albumem i Larry zdołał oprzeć się większości sugestii, którymi częstowano go „dla jego własnego dobra”. Wykorzystał wszystkie gwarantowane przez kontrakt furtki. Zaprosił do współpracy trzech członków zespołu Tattered Remnants – Barry’ego Griega, Ala Spellmana i Johnny’ego McCalla – oraz dwóch innych muzyków, z którymi współpracował w przeszłości: Neila Goodmana i Wayne’a Stukeya.
Mieli na nagranie płyty zaledwie dziewięć dni – bo tylko na tyle wypożyczono im studio – i zrobili to. Columbia chciała wydać album, który byłby przeglądem dwudziestotygodniowej kariery Larry’ego Underwooda – począwszy od Mała, czy możesz polubić swojego faceta? i skończywszy na Hang On, Sloopy.
Ale Larry chciał czegoś więcej.
Na okładce albumu znalazło się jego zdjęcie, na którym siedział w staroświeckiej wannie wypełnionej ogromną ilością piany. Na kafelkach za wanną widniał nakreślony szminką sekretarki z Columbii napis KIESZONKOWY ZBAWICIEL oraz imię i nazwisko LARRY UNDERWOOD. Columbia chciała zatytułować album Mała, czy możesz polubić swojego faceta?, ale Larry zaprotestował i na plastikowym, przezroczystym opakowaniu płyty pojawiła się okrągła nalepka z napisem: ALBUM ZAWIERA PRZEBOJOWE NAGRANIE SINGLOWE.
Dwa tygodnie temu singiel trafił na czterdzieste siódme miejsce na liście i dopiero wtedy zabawa rozkręciła się na całego. Larry wynajął na miesiąc domek na plaży w Malibu, a potem wszystko jakby skryło się za mgłą. Ludzie pojawiali się i odchodzili – i za każdym razem było ich coraz więcej. Niektórych znał, jednak większość stanowili obcy. Pamiętał, że wciąż był nagabywany przez agentów, którzy chcieli „poprowadzić dalej jego pieprzoną karierę”. Pamiętał dziewczynę, która po jakiejś ostrej orgietce wybiegła na plażę golusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył. Pamiętał, jak wciągał do nosa cieniutkie kreseczki koki i zapijał to tequilą. Pamiętał, jak ktoś w sobotni poranek (musiało to być jakiś tydzień temu) obudził go niezbyt delikatnie, aby mógł usłyszeć Kaseya Kasema zapowiadającego jego piosenkę jako debiut na trzydziestym szóstym miejscu „American Top Forty”. Pamiętał, jak całymi garściami brał prochy, a potem – ale to już przypominał sobie znacznie słabiej – kupował datsuna, mając w dłoni czek na cztery tysiące dolarów, który otrzymał pocztą.
I wtedy przyszedł trzynasty czerwca – było to sześć dni temu. Tego dnia Wayne Stukey poprosił go, aby poszedł z nim na spacer po plaży. Dochodziła dopiero dziewiąta rano, ale stereo było włączone, podobnie jak oba telewizory, a w suterenie dalej trwała zabawa. Larry siedział w ogromnym fotelu w samych slipkach i jak sowa wpatrywał się w stronicę trzymanego w dłoni komiksu Superboy, usiłując odczytać napisy w dymkach. Bardzo się starał, ale mimo to nie potrafił zrozumieć słów, które czytał. Poszczególne wyrazy wydawały się zupełnie wyrwane z kontekstu. Z kwadrofonicznych głośników płynęły dźwięki muzyki Wagnera i Wayne musiał krzyczeć, aby Larry go zrozumiał.
Kiwnął głową – był przekonany, że mógłby przejść wiele mil.
Jednak kiedy promienie słońca poraziły jego gałki oczne, natychmiast zmienił zdanie. O nie. Żadnego spaceru. Jego oczy zamieniły się w szkła powiększające