Bastion. Стивен Кинг
Gorączka w jakiś sposób wpłynęła na jego proces myślenia, wypaliła całe fragmenty pamięci. Szafki z aktami z przeszłości były już zwęglone, ich zawartość przestała istnieć. Zamiast informacji o samochodzie, którego domagał się od niego ten straszny człowiek, w jego głowie pojawił się obraz pierwszego samochodu, jakim jeździł, studebakera rocznik ’53 z pomalowanym na różowo, przypominającym pocisk przodem.
Fry zacisnął jedną dłoń na jego ustach, a drugą ścisnął mu nos. Chris zaczął wierzgać i miotać się jak oszalały. Fry cofnął rękę i zapytał:
– Czy to ci przywróciło pamięć? Chyba tak.
– Wóz… – zaczął Chris, ale nagle wszystko wokół niego zawirowało i dopiero po chwili mógł dokończyć zdanie. – Wóz stoi… za stacją Conoco… pod miastem. Przy szosie numer pięćdziesiąt jeden.
– Na północ czy na południe?
– Na po… połu…
– Na połu… Dobra, już wiem. Wystarczy.
– Nakryty brezentem. Bu… bu… Buick. Dowód rejestracyjny jest na kierownicy. Na nazwisko… Randall Flagg.
Znów zaczął ciężko dyszeć, nie mogąc wykrztusić nic więcej. Mógł jedynie patrzeć na Richarda Fry z tępą nadzieją w oczach.
– Kluczyki?
– Pod… wycieraczką na podłodze.
Fry uciszył go, siadając całym ciężarem na jego piersi. Rozsiadł się na niej jak na wygodnej, miękkiej sofie w mieszkaniu bliskiego przyjaciela i Chris Bradenton nagle poczuł, że nie może zaczerpnąć powietrza.
Ostatnie tchnienie wypłynęło z jego ust wraz ze słowem:
– Proszę…
– …i dziękuję – dodał Richard Fry (obecnie Randall Flagg) z promiennym uśmiechem. – Powiedz dobranoc, Kit.
Ale Chris Bradenton nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa więcej. Jego oczy tonęły w fałdach napuchniętych, sczerniałych powiek.
– Nie myśl o mnie źle – powiedział mroczny mężczyzna, spoglądając na niego. – Po prostu musimy się bardzo spieszyć. Wkrótce otwarcie wielkiego nowego lunaparku. Będzie tam wszystko: karuzele, fala, rzutki i koło fortuny. Wiesz co, Kit? Dziś jest moja szczęśliwa noc. Czuję to. I dlatego musimy się spieszyć.
Do stacji było półtorej mili. Fry dotarł tam dopiero kwadrans po trzeciej nad ranem. Wiatr przybrał na sile, zawodząc wśród ulic, a on szedł niezmordowanie; po drodze widział truchła trzech zdechłych psów i jednego martwego mężczyznę w mundurze. Wysoko w górze zimnym blaskiem lśniły milczące gwiazdy, odpryski mrocznej materii wszechświata.
Brezent okrywający buicka był mocno naciągnięty, a jego leżące na ziemi brzegi obłożono kamieniami. Wiatr trzepotał grubym, ciężkim płótnem. Kiedy Flagg odrzucił kamienie, natychmiast porwał brezent w mrok nocy. Płótno, jak wielki brązowy duch, uleciało na wschód.
A w którą stronę on powinien się udać?
Popatrzył na buicka, dobrze zachowany model rocznik ’75 (klimat był tu bardzo łaskawy dla samochodów i rdza nie zdążyła jeszcze naruszyć karoserii), po czym zaczął węszyć jak kojot. Nocne powietrze przesycał zapach pustyni, najlepiej wyczuwalny właśnie przed świtem.
Buick stał pośród cmentarzyska aut i stosów samochodowych części wyglądających jak posągi z Wyspy Wielkanocnej smagane zawodzącym wiatrem. Tu blok silnika, tam wał wyglądający jak pozostawiona przez kulturystę sztanga. Stos opon, wewnątrz których hulał wiatr. Pęknięta szyba. I wiele, wiele innych rzeczy.
Najlepiej mu się myślało właśnie w takiej scenerii. Tu każdy mógł poczuć się niezwyciężonym Jagonem.
Odszedł od buicka i powiódł dłonią po wgniecionej masce auta, które mogło być kiedyś mustangiem.
– Ej, mała kobro, nie wiesz, że powinnaś schować ząbki? – zapytał.
Kopnął zakurzonym butem wgnieciony gaźnik i odkrył leżące pod nim klejnoty. Drogocenne kamienie zamrugały do niego płonącymi w ich wnętrzach maleńkimi ognikami. Rubiny, szmaragdy, perły wielkości gęsich jaj, diamenty mogące rywalizować z gwiazdami na niebie. Kiedy wyciągnął rękę w ich stronę i pstryknął palcami, zniknęły.
Dokąd powinien się teraz udać?
Zawodzący wiatr wdarł się przez strzaskaną boczną szybę do starego plymoutha i w jego wnętrzu poruszyły się niespokojnie jakieś małe stworzenia.
Z tyłu za Flaggiem również coś się poruszyło, więc się odwrócił.
To był Kit Bradenton, który miał na sobie jedynie żółte slipki. Jego wielki kałdun zwieszał się nad ich gumką jak zatrzymana w kadrze lawina. Szedł do niego po stercie szczątków starego walca drogowego. Resor przebił mu nogę jak gwóźdź stopy Ukrzyżowanego, ale rana nie krwawiła. Jego pępek wyglądał jak czarne oko.
Mroczny mężczyzna pstryknął palcami i Bradenton zniknął. Flagg uśmiechnął się, wrócił do buicka i oparł się czołem o pochyłość dachu od strony pasażera.
Po jakimś czasie wyprostował się.
Już wiedział.
Wślizgnął się za kierownicę buicka i kilkakrotnie nacisnął pedał gazu. Silnik ożył i zamruczał cichutko, a igła wskaźnika paliwa zatrzymała się przy oznaczeniu pełny. Flagg ruszył i objechał stację benzynową. Blask reflektorów wyłowił parę szmaragdowych kocich oczu błyszczących wśród wysokich traw nieopodal drzwi damskiej toalety. Zwierzę trzymało w pysku martwą mysz. Na widok spoglądającej na niego przez boczną szybę uśmiechniętej twarzy kot upuścił swoją zdobycz i uciekł. Flagg roześmiał się głośno – jak ktoś, kto myśli jedynie o rzeczach błahych i przyjemnych.
Kiedy dotarł do wjazdu na autostradę, skręcił w prawo, ruszając na południe.
ROZDZIAŁ 32
Ktoś zostawił otwarte drzwi pomiędzy kompleksem Dozoru Specjalnego a przylegającym do niego blokiem więziennym i obite stalą ściany zadziałały jak naturalny wzmacniacz, zamieniając rozlegające się przez cały ranek monotonne wrzaski w szaleńczy skowyt. Słysząc je, Lloyd Henreid pomyślał, że lada moment zwariuje.
– Mamo! – wrzeszczał jakiś ochrypły, wywołujący echa głos. – Maaamooo!
Lloyd siedział po turecku na podłodze swojej celi. Obie ręce miał umazane krwią – wyglądały, jakby nosił czerwone rękawiczki. Jego jasnoniebieska bawełniana bluza więzienna również była usmarowana krwią, ponieważ wycierał w nią ręce, żeby się nie ślizgały.
Była dziesiąta rano, dwudziestego dziewiątego czerwca. Około siódmej zauważył, że przednia prawa noga jego pryczy się obluzowała, więc natychmiast zabrał się do odśrubowywania jej od podłogi i ramy łóżka. Próbował tego dokonać palcami, bo innych narzędzi nie miał, i w końcu udało mu się wykręcić pięć z sześciu śrub, ale jego palce wyglądały teraz jak krwiste, przygotowane do smażenia mięso na hamburgery. Szósta śruba okazała się wyjątkowo oporna, jednak doszedł do wniosku, że i z nią sobie poradzi. O niczym więcej nie myślał, przynajmniej na razie. Nie myśleć, to był jedyny sposób, aby nie dać się ogarnąć panice.
– Maaaaaaamoooooooo…
Poderwał się na nogi, krople krwi z poranionych i pulsujących bólem palców zaczęły kapać na podłogę. Wystawił głowę na korytarz i zacisnął obie dłonie na prętach krat.
– Zamknij się, pojebie! – wrzasnął. – Zamknij się,