Paragraf 22. Joseph Heller
instytucji. Szydząca z biurokracji – nie tylko wojskowej – i wszelkich absurdów nękających społeczeństwo
Pilot Yossarian, przekonany, że wszyscy dybią na jego życie – zarówno Niemcy, jak i dowódcy, którzy zmuszają go do udziału w zbyt wielu lotach – widzi tylko jedną metodę na przetrwanie: udawanie wariata. Niestety otaczają go sami wariaci: Major Major Major, przyjmujący podwładnych tylko wtedy, gdy go nie ma, zakochany w defiladach porucznik Scheisskopf czy porucznik Milo Minderbinder, który atakuje własne pozycje. Oficjalnie w amerykańskiej armii nie ma miejsca dla wariatów, jest jednak mały kruczek – paragraf 22.
Jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku. W trakcie II wojny światowej służył jako bombardier w 488. Dywizjonie stacjonującym na Korsyce; uczestniczył w misjach bojowych nad Francją i Włochami. Po zwolnieniu ze służby ukończył New York University; studiował literaturę amerykańską na Columbia University i angielską w Oksfordzie. W latach 50. pracował w działach reklamy czasopism „Time”, „Look” i „McCall’s”, publikował opowiadania. W 1961 roku ukazała się jego pierwsza powieść Paragraf 22, z czasem uznana za literackie arcydzieło. Przełożona na szereg języków, doczekała się licznych adaptacji radiowych, telewizyjnych i teatralnych oraz milionowych nakładów. Głośną filmową wersję książki zrealizował Mike Nichols. Kolejne powieści, m.in. Coś się stało, Gold jak złoto, Bóg wie oraz Ostatni rozdział, czyli paragraf 22 bis też święciły sukcesy czytelnicze. W 2003 roku ukazał się wybór niepublikowanych wcześniej opowiadań zatytułowany Paragraf 23.
Od autora
(przełożyła Anna Esde-Tempska)
W roku 1961 „The New York Times” był gazetą o szerokości ośmiu szpalt, a nie jak dziś sześciu. A jedenastego listopada tego roku, dzień po oficjalnej premierze Paragrafu 22, na stronie z recenzjami książek pojawiła się niezwykła reklama. Zajmowała pięć szpalt, od dołu do góry. Efekt wizualny był niesamowity. Tego dnia recenzję książki innego autora wciśnięto w niewidoczne miejsce gazety, podobnie jak krzyżówkę i inne drobne artykuły. W nagłówku reklamy widniało pytanie: CO TO ZA PARAGRAF? A wyżej był zabawny rysuneczek uciekającego człowieczka w mundurze, popatrującego z przerażeniem w bok na jakieś bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo.
W ten sposób ogłaszano wydanie Paragrafu 22. W tekst wpleciono pochwały dwudziestu jeden osób i grup opiniotwórczych, w większości związanych z literaturą i światem wydawniczym. Dostali tę powieść, zanim pojawiła się w księgarniach, i zdążyli ją już zrecenzować albo wyrazić pozytywne komentarze.
Kilka dni po wydaniu Paragrafu 22 ukazała się recenzja w „The Nation”, napisana przez Nelsona Algrena (podopiecznego mojej agentki literackiej, która nakłoniła go do przeczytania książki). Stwierdził, że Paragraf 22 to „najlepsza powieść, jaka się pojawiła od wielu lat”. A w gazecie codziennej w Chicago polecał ją równie gorąco Studs Terkel.
To, że wychodzącej właśnie książce poświęcono tyle uwagi, było głównie zasługą pracochłonnych zabiegów i pełnych wiary starań mojej agentki, Candidy Donadio, i mojego redaktora, Roberta Gottlieba. Korzystam więc z nadarzającej się teraz okazji, by zadedykować to nowe wydanie im obojgu, jako przyjaciołom i sprzymierzeńcom, których talenty odegrały nieocenioną rolę.
Tamtego dnia w „Timesie” nie znalazła się recenzja książki. Natomiast ukazała się na łamach „Herald Tribune”, w owym czasie nowojorskiej gazety codziennej. Autorem był ich główny krytyk literacki, Maurice Dolbier. Pan Dolbier napisał, że Paragraf 22 jest jak „szaleńcza, poruszająca, szokująca, przezabawna, przerażająca, porywająca jazda gigantyczną kolejką górską”.
To, że krytyk z „Herald Tribune” w ogóle zrecenzował tę wojenną powieść nieznanego autora, było niemal całkowicie dziełem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Satyryk S.J. Perelman – o wiele bardziej znany twórca, który był zdecydowanie ciekawszym obiektem zainteresowania pana Dolbiera – w tym samym czasie przygotowywał do druku książkę. W wydawnictwie Simon & Schuster, jak ja. A zajmujący się nim redaktor, Bob Gottlieb, przypadkiem redagował również moją powieść. Kiedy Dolbier zapytał pana Perelmana o jego lektury, ten odpowiedział, że jest pod wielkim wrażeniem wciśniętej mu przez jego redaktora książki zatytułowanej Paragraf 22. Jak opowiadał mi później pan Dolbier, po powrocie do redakcji odnalazł tę książkę w stercie innych, wcześniej odłożonych na bok jako te, których nie będzie czytać z powodu braku czasu i małego prawdopodobieństwa, że o nich napisze. Gdyby nie Gottlieb, nie byłoby Perelmana, a gdyby nie Perelman, nie byłoby recenzji Dolbiera.
A gdyby nie Dolbier, raczej nie byłoby reklamy w „Timesie”. Dwa tygodnie później – pewnie tylko z powodu recenzji pana Dolbiera w „Herald Tribune” – książka została zrecenzowana w dzienniku „Times” przez Orville’a Prescotta, który przepowiadał, że nikt, kto ją przeczyta, nigdy już jej nie zapomni, i głosił, że to „Niesamowita pozycja, która równie wielu oburzy, jak zachwyci”.
Można powiedzieć, że reszta to historia. Jednak historia mogła wyglądać inaczej.
Książka nie zdobyła żadnych nagród i nie znalazła się na listach bestsellerów.
Jak przewidział pan Prescott, prawie na każdą opinię pozytywną przypadała druga, negatywna. Wspominając po dwudziestu pięciu latach dzieje tej powieści, John Aldridge – według mnie najbardziej wnikliwy i konsekwentny znawca amerykańskiej literatury na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat – chwalił Roberta Brusteina za jego niezwykle inteligentną recenzję w „The New Republic”, która, jak podkreśla pan Aldridge, wskazywała, że „późniejsze opinie krytyczne nie na wiele się zdały”. Pan Aldridge nadmieniał, że wielu czytelników Paragrafu 22, którzy przeczytali tę książkę krótko po tym, jak się ukazała, „uwielbiało ją właśnie za to, przez co inni jej nienawidzili”.
Opinie negatywne były często niezwykle jadowite. W „Sunday Timesie” ukazała się tylko krótka notatka, na końcu numeru, tak mała, że zauważyli ją tylko ci, którzy na nią czekali. Jej autor (pisarz, który przypadkiem również był klientem mojej agentki, Candidy, więc darujmy sobie nazwisko) uznał, że w tej książce czuje się „dramatyczny brak umiejętności pisarskich i zdrowego