Hannibal. Thomas Harris

Hannibal - Thomas Harris


Скачать книгу
w stylu wschodnioeuropejskim, którą zapewne strzygł w domu. Miał świszczący oddech, gdy prowadził ją do bocznych drzwi, kilka stopni w dół od strony chodnika. Zamek wybili wandale, drzwi zabezpieczono łańcuchem i dwiema kłódkami. Ogniwa łańcucha spowijały puszyste pajęczyny. Trawa wyrastająca z pęknięć w stopniach łaskotała Clarice w kostki, gdy stróż dłubał kluczami w kłódkach. Było późne popołudnie, słońce chowało się za chmurami. W sinym świetle przedmioty nie rzucały cienia.

      – Tego budynku ja nie znam dobrze, sprawdzam tylko alarm przeciwpożariowy – wyjaśnił stróż.

      – Czy wie pan o jakichś dokumentach, które są tutaj przechowywane? Jakieś segregatory, teczki?

      Wzruszył ramionami.

      – Po szpitalu kilka miesięcy mieli my tu klinikie dla narkomanów. Wszystko przenieśli do piwnic, łóżki, pościele i nie wiem co tam jeszcze. Przy mojej astmie lepiej tam nie schodzić: straszna pleśń, straszna. Materacy na łóżki były zapleśniałe, na łóżki pleśń. Nie moge tam dychać. Schody wysokie na moje nogi. Pokazałbym panience, ale…

      Starling ucieszyłaby się z towarzystwa nawet tego półgłówka, ale musiałaby dostosować się do jego tempa.

      – Nie, może pan wracać. Gdzie jest pańska stróżówka?

      – Na tej ulicy, gdzie kiedyś było biuro wydziału komunikacji.

      – Jeśli nie wrócę za godzinę…

      Zerknął na zegarek.

      – Ale ja kończę za pół godziny.

      Dosyć tego, do jasnej cholery.

      – Proszę mnie uważnie posłuchać, ma pan poczekać na klucze w swojej stróżówce. Jeśli nie wrócę za godzinę, proszę zadzwonić pod ten numer i powiedzieć im, dokąd poszłam. Jeśli wrócę i nie zastanę pana, rano osobiście złożę na pana skargę u pańskiego szefa. Poza tym… poza tym naślę na pana kontrolę z urzędu skarbowego oraz z Biura Imigracji i… i Naturalizacji. Czy to jasne? Czekam na odpowiedź.

      – Pewno, że bym na panią poczekał. I po co takie rzeczy wygadywać?

      – Bardzo panu dziękuję – rzuciła Starling.

      Stróż położył wielkie dłonie na poręczy, żeby wspiąć się po schodach na chodnik. Starling słyszała jego niepewny krok cichnący w oddali. Pchnęła drzwi i znalazła się na podeście schodów. Wysokie zakratowane okna na klatce schodowej przepuszczały anemiczne światło. Wahała się, czy zamknąć za sobą drzwi. W końcu postanowiła związać łańcuch w węzeł po wewnętrznej stronie, żeby mogła je otworzyć, gdyby zgubiła klucz.

      Podczas poprzednich wypraw do szpitala na rozmowy z doktorem Hannibalem Lecterem wchodziła głównym wejściem. Teraz zajęło jej chwilę, żeby ustalić, gdzie jest.

      Weszła schodami na główny poziom. Mleczne szyby w oknach jeszcze bardziej tłumiły słabnące światło. Panował półmrok. W blasku swej ciężkiej latarki znalazła kontakt i włączyła górne światło: trzy świetlówki wciąż jarzyły się w zdewastowanej instalacji świetlnej. Końcówki odłączonych kabli telefonicznych leżały na biurku w recepcji.

      Budynek nosił ślady obecności wandali ze sprejem. Ścianę w recepcji zdobił dwuipółmetrowy penis z jądrami oraz napis: FARON LALA DAJE MI CIPALA.

      Drzwi do gabinetu dyrektora były otwarte. Starling stanęła w progu. Tutaj przyszła z pierwszym zleceniem z FBI, gdy była jeszcze studentką i wierzyła we wszystko. Była przekonana, że jeśli ktoś potrafi wykonać zadanie, jeśli sobie poradzi, zostanie zaakceptowany bez względu na rasę, wiarę, kolor skóry, pochodzenie i płeć. Z tego wszystkiego zostało jej tylko jedno: wierzyła, że sobie poradzi.

      W tym pokoju dyrektor szpitala wyciągnął pulchną dłoń i powitał ją. To tu zdradzał tajemnice i prowadził podsłuch. Wierzył, że dorównuje sprytem Hannibalowi Lecterowi. Podjął decyzje, które pozwoliły doktorowi uciec i zostawić po sobie scenę krwawej zbrodni.

      Biurko Chiltona nadal stało w gabinecie, ale zniknęło krzesło. Było małe i łatwe do wyniesienia. Szuflady opróżniono, jeśli nie liczyć rozgniecionej pastylki alka-seltzer. Obok stały dwie biurowe szafki. Była agentka do spraw technicznych Starling poradziła sobie z prostymi zamkami w niespełna minutę. W dolnej szufladzie obok odświeżacza do ust, tubki żelu do włosów, grzebienia i kilku prezerwatyw znalazła tylko wyschniętą kanapkę w papierowej torbie i kilka formularzy z kliniki dla narkomanów.

      Pomyślała o przypominającej lochy piwnicy szpitala, gdzie przez osiem lat przetrzymywano doktora Lectera. Nie chciała tam schodzić. Mogła wezwać przez komórkę jednostkę policji, żeby jej towarzyszyła. Mogła poprosić o przysłanie jeszcze jednego agenta FBI z biura terenowego w Baltimore. Było późne, szare popołudnie i nawet teraz nie ominęłaby godziny szczytu na ulicach Waszyngtonu. Z czasem ruch nasili się jeszcze bardziej.

      Nie zważając na kurz, oparła się o biurko Chiltona. Usiłowała podjąć decyzję. Czy naprawdę sądzi, że w piwnicy są jakieś dokumenty? Może ciągnie ją tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyła Hannibala Lectera?

      Praca w służbach policyjnych nauczyła ją czegoś o sobie. Lekcja brzmiała następująco: nie szukam wrażeń i byłabym szczęśliwa, gdybym już nigdy nie poczuła strachu. Ale w piwnicy rzeczywiście mogły być jakieś papiery. Wystarczy pięć minut, żeby się o tym przekonać.

      Zapamiętała głośny trzask zamykanych drzwi, gdy weszła tam po raz pierwszy przed kilku laty. Na wypadek, gdyby i tym razem zatrzasnęły się za nią, zadzwoniła do biura terenowego w Baltimore. Poinformowała, gdzie jest, i umówiła się, że zadzwoni jeszcze raz za godzinę i potwierdzi, że wyszła.

      Na klatce schodowej, przez którą Chilton sprowadził ją wtedy na dół, światła działały. Tutaj dyrektor wyjaśniał jej regulamin stosowany przy kontaktach z Hannibalem Lecterem, a tu, pod tą lampą, zatrzymał się, żeby pokazać fotografię pielęgniarki, której język zjadł doktor Lecter, gdy próbowała go zbadać. Gdy odciągano go od niej, wybito mu bark, więc gdzieś musiało być zdjęcie rentgenowskie.

      Na schodach ciąg powietrza musnął szyję Clarice, jak gdyby gdzieś było otwarte okno.

      Na podeście leżało pudełko po hamburgerze z McDonald’sa i rozrzucone serwetki. Brudny kubek, z którego kiedyś jedzono fasolę. Odpadki. W kącie gówna i serwetki. Światło kończyło się na samym dole przed wielkimi stalowymi drzwiami, prowadzącymi do oddziału dla najbardziej niebezpiecznych pacjentów. Teraz były otwarte, zaczepione haczykiem o ścianę. Latarka Starling miała pięć baterii i rzucała mocny, szeroki snop światła.

      Clarice oświetliła długi korytarz dawnego oddziału pod intensywnym nadzorem. Dostrzegła coś dużego na samym końcu. Poczuła się dziwnie na widok otwartych drzwi do cel. Na podłodze walały się opakowania po chlebie i papierowe kubki. Na dawnym biurku sanitariusza leżała poczerniała puszka po wodzie sodowej, służąca za fajkę do kokainy.

      Starling wcisnęła kontakty. Nic. Wyjęła komórkę. Czerwona dioda świeciła w mroku intensywnie. W podziemiach telefon był bezużyteczny, ale i tak zaczęła do niego głośno mówić.

      – Barry, podjedź ciężarówką do bocznego wejścia. Weź reflektor. Będziesz potrzebował pomocy, żeby to wszystko stąd wyciągnąć… tak, schodź zaraz.

      Zawołała w ciemność:

      – Uwaga! Jestem agentką FBI. Jeśli mieszkacie tu nielegalnie, możecie wyjść. Nie aresztuję was. Nie interesujecie mnie. Jeśli tu wrócicie, gdy skończę, nic mnie to nie obchodzi. Jeśli będziecie próbowali mi przeszkadzać, poprzestrzelam wam tyłki. Dziękuję za uwagę.

      Jej głos odbijał się echem na korytarzu, gdzie


Скачать книгу