Odnaleziona . Морган Райс

Odnaleziona  - Морган Райс


Скачать книгу
sobie ten nieopisany gniew, obcego ducha i jego energię, które go opanowały i zawładnęły bez reszty. Była to chwila, kiedy Sam przestał być tym, kim był dotychczas. Stał się kimś innym.

      Całkowicie otworzył oczy i wyczuł, wiedział to, że jarzyły się jasną czerwienią. Wiedział, że już do niego nie należały. Wiedział, że należały teraz do Kyle’a.

      Czuł nienawiść Kyle’a, jego moc, jak krążyła w nim, w każdej cząstce jego ciała, począwszy od palców u nóg, przez nogi, ramiona, aż po głowę. Czuł jego pragnienie siania zniszczenia; pulsowało w nim, jakby obdarzone własnym życiem, jakby coś utkwiło w jego ciele i nie mógł się tego pozbyć. Miał wrażenie, że już nad sobą nie panował. Z jednej strony tęsknił za dawnym sobą, za tym, kim był. Z drugiej zaś wiedział, że już nigdy nie będzie tą samą osobą.

      Usłyszał jakiś syk i stukot, i otworzył oczy. Leżał twarzą płasko na skalnych odłamkach, a kiedy podniósł wzrok, zauważył węża w odległości kilku cali, który syczał na niego.

      Oczy gada wpatrywały się wprost w oczy Sama, jakby obcował z przyjacielem, wyczuwając podobną energię. Czuł, że jego zajadłość dorównywała mu – i że zamierzał za chwilę zaatakować.

      Sam jednak nie obawiał się go. Wręcz przeciwnie – uświadomił sobie, że jego własny gniew nie tylko dorównywał, ale i przewyższał rozdrażnienie węża. I miał równie szybki refleks.

      W ułamku sekundy, kiedy wąż zbierał się do ataku, Sam ubiegł go: sięgnął dłonią, chwycił go za gardziel i powstrzymał od ukąszenia, zaledwie cal od własnej twarzy. Przytrzymał go przy swoich oczach i spojrzał w oczy węża z tak bliska, że poczuł jego oddech. Długie kły zwierzęcia, które marzyło jedynie o tym, by zatopić je w gardle Sama, znajdowały się zaledwie o cal od niego.

      Sam jednak obezwładnił go. Zaciskał coraz mocniej dłoń wyciskając z niego życie. Wkrótce wąż zawisł bezwładnie, zmiażdżony na śmierć.

      Sam odchylił się i cisnął truchłem w pustynne piaski.

      Skoczył na nogi i rozejrzał się po otoczeniu. Wokół leżał piach i skalne odłamki – bezkresna pustynia. Odwrócił się i zauważył dwie rzeczy: najpierw grupkę dzieci ubranych w łachmany, przyglądających się mu z zaciekawieniem. Kiedy zwrócił się w ich stronę, rozpierzchły się i cofnęły pospiesznie, jakby zobaczyły dzikie zwierzę wstające z grobu. Sam czuł w sobie szał Kyle’a, czuł jak go przenikał i sprawiał, że miał ochotę pozabijać je wszystkie.

      Lecz druga rzecz, którą zobaczył, odwróciła jego uwagę. Miejskie mury. Potężna, kamienna ściana pięła się setki stóp w górę i rozciągała w nieskończoność na boki. Sam zdał sobie sprawę, że obudził się na obrzeżach starożytnego miasta. Przed sobą miał ogromną, sklepioną bramę, przez którą przepływał strumień ludzi ubranych w prymitywne odzienie. Nosili proste szaty, tuniki, typowe w czasach rzymskich. Żywy inwentarz tłoczył się do środka i na zewnątrz razem z ludźmi. Sam zdążył już wyczuć skwar i zgiełk panujące za tymi murami.

      Zrobił kilka kroków w stronę bramy i dziatwa rozpierzchła się przed nim, jak przed jakimś potworem. Zastanawiał się, czy aż tak strasznie wyglądał, ale nie przejmował się tym. Czuł, że koniecznie musiał wejść do tego miasta i dowiedzieć się, dlaczego tutaj wylądował. Ale w przeciwieństwie do dawnego Sama, nie czuł już potrzeby zwiedzania go; ale raczej pragnął je zniszczyć, roznieść w drobny pył.

      Jakąś częścią świadomości starał się otrząsnąć z tego, przywrócić dawnego Sama. Zmusił się, by pomyśleć o czymś, dzięki czemu mógłby powrócić do dawnego ja. Zmusił się, by pomyśleć o Caitlin, swojej siostrze. Ale to wspomnienie było mgliste; nie potrafił już przywołać jej twarzy, pomimo wszelkich starań. Próbował wspomnieć uczucia, którymi ją darzył, wspólną misję, ojca. Gdzieś w głębi serca wiedział, że wciąż mu na niej zależało, że nadal chciał jej pomóc.

      Ta maleńka część jego jaźni wkrótce ustąpiła jednak innej, tej nikczemnej. Nie poznawał już siebie. A ten nowy Sam zmusił go, by przestał myśleć o tym i ruszył przed siebie, wprost do miasta.

      Wmaszerował przez miejskie bramy, rozpychając ludzi łokciami na boki. Jakaś starsza kobiecina z koszem na głowie znalazła się za blisko i Sam uderzył ją w ramię z taką siłą, że poleciała w bok, a jej kosz wywrócił się, rozsypując wokoło owoce.

      – Hej! – wrzasnął jakiś mężczyzna. – Patrz, co zrobiłeś! Przeproś ją!

      Mężczyzna podszedł do Sama, wyciągnął dłoń i bezmyślnie chwycił kurtę Sama. Powinien zorientować się, iż nigdy nie byłby w stanie jej rozpoznać, czarnej, skórzanej i obcisłej. Mężczyzna powinien uzmysłowić sobie natychmiast, że to odzienie pochodziło z innego wieku – i że Sam był ostatnią osobą, z którą powinien zadzierać.

      Sam spuścił wzrok i popatrzył na dłoń mężczyzny, jak na jakiegoś owada, po czym chwycił za nadgarstek i z siłą stu mężczyzn zaczął go odwracać. Oczy człowieka rozszerzyły się ze strachu i bólu, jednak Sam wciąż przekręcał jego dłoń. W końcu mężczyzna obrócił się i upadł na kolana. Mimo to Sam dalej wykręcał mu rękę aż do chwili, kiedy usłyszał odrażające chrupnięcie, a mężczyzna wrzasnął. Jego ręka została złamana.

      Sam odchylił się i dokończył dzieła, kopiąc mocno w twarz i przewracając pozbawionego świadomości mężczyznę na ziemię.

      Scenie tej przyglądała się niewielka grupka przechodniów i kiedy Sam ruszył dalej, pozostawiła mu wiele wolnego miejsca. Nikt jakoś nie kwapił się znaleźć w pobliżu.

      Sam poszedł dalej w stronę tłumów i wkrótce znalazł się w samym ich środku. Wtopił się w bezkresny strumień ludzkich ciał, który wypełniał miasto po brzegi. Nie był pewien, w którą stronę się skierować, ale poczuł ogarniające go nowe pragnienie. Czuł krążącą w jego ciele chęć pożywienia się. Pragnął krwi. Zadania śmierci.

      Pozwolił, by zmysły przejęły nad nim kontrolę. Czuł, jak poprowadziły go w konkretną uliczkę. Kiedy w nią skręcił, zauważył, że stopniowo się zwężała, ginęła w mroku, pięła wzwyż i była odizolowana od reszty miasta. Najwyraźniej zaczynała się tu obskurna dzielnica, a i tłum wyglądał niechlujnie i podejrzanie.

      Ulicę wypełniali żebracy, pijacy i ladacznice. Sam otarł się łokciami z kilkoma szubrawymi, otyłymi, nieogolonymi i pozbawionymi niektórych zębów mężczyznami, którzy akurat napatoczyli się mu na drodze. Upewnił się, by nachylony nisko mógł zderzyć się barkami z nimi na tyle mocno, by odpadali od niego na wszystkie strony. Wszyscy mieli jednak na tyle rozsądku, by nie stawać mu na drodze, a jedynie krzyczeć z oburzenia:

      – Hej!

      Sam szedł dalej i wkrótce znalazł się na niewielkim placu. Na środku dostrzegł około tuzin stojących w kręgu, odwróconych plecami do niego, rozentuzjazmowanych mężczyzn. Podszedł do nich i przepchnął się do środka, by zobaczyć, czym się tak ekscytowali.

      Po środku zobaczył dwa koguty, które rozszarpywały się nawzajem, całe we krwi. Sam obejrzał się i dostrzegł, jak ludzie robili zakłady, płacąc starożytnymi monetami. Walka kogutów. Najstarszy sport na świecie. Tak wiele stuleci dzieliło go od jego czasów, a jednak w tym przypadku nic to nie zmieniło.

      Miał dość. Zaczął się denerwować, musiał wywołać jakiś zamęt. Wmaszerował na środek kręgu, wprost ku obydwu ptakom. W tej samej chwili tłum zareagował krzykiem oburzenia.

      Sam zignorował wszystkich, chwycił jednego koguta za gardło, podniósł wysoko i zakręcił nim nad głową. Usłyszał odgłos pęknięcia i ptak zwisł bezwładnie ze złamaną szyją w jego dłoni.

      Sam poczuł, jak jego kły wydłużyły się i zatopił je w ciele koguta. Zaczął spijać jego krew,


Скачать книгу