Kuźnia Męstwa . Морган Райс
miarowego stukotu obcasów, dźwięczącego gdzieś w ciemności. Starał się zorientować skąd dochodzi. Było ciemno, kamienne ściany były ledwo oświetlone migającymi w oddali pochodniami i wąskim promieniem słonecznego światła, które wpadało przez okienko znajdujące się zbyt wysoko, by je dostrzec. Blade światło sączyło się z góry prostym, samotnym promieniem, jakby z innego, odległego świata. W oddali słyszał kapanie wody i szuranie butów, był nawet w stanie dostrzec krańce swojej celi. Była olbrzymia, jej kamienne ściany sklepiały się ku górze, tworząc masę zakamarków, które niknęły w mroku.
Wiedział gdzie się znajduje z dawnych lat spędzonych w stolicy: w pałacowym lochu. To tutaj zamykano najgorszych zbrodniarzy królestwa, jego największych wrogów, by gnili tu po kraniec swych dni – lub czekali na egzekucję. Sam, służąc u starego Króla, działając w jego imieniu, wtrącił tu wiele osób. Z tego miejsca, jak doskonale wiedział, nikt już nie wychodził.
Starał się poruszyć, jednak kajdany trzymały go w miejscu, wrzynając się w jego poobijane i skrwawione nadgarstki i stopy, które zresztą doskwierały mu najmniej. Całe ciało pulsowało mu bólem tak ogłuszającym, że ledwie był w stanie dojść, co boli go najbardziej. Czuł jakby spadło na niego tysiąc kijów, jakby przegalopowała po nim armia koni. Bolało przy każdym oddechu, potrząsnął głową, starając się odpędzić to uczucie. Bez skutku.
Gdy zamknął powieki i oblizał spierzchnięte usta, przed oczyma stanęły mu obrazy ostatnich zdarzeń. Zasadzka. Czy to zdarzyło się wczoraj? Może tydzień temu? Nie był w stanie powiedzieć. Został zdradzony, otoczony, zwabiony fałszywymi obietnicami zawarcia układu. Zaufał Tarnisowi, który także został zabity na jego oczach.
Przypomniał sobie swoich ludzi, rzucających broń na jego rozkaz; przypomniał sobie jak go schwycili; co gorsza, przypomniał sobie jak zamordowali jego synów.
Kręcił głową raz po raz, łkając w udręce, starając się bezskutecznie wymazać te obrazy z umysłu. Siedział z głową w dłoniach, z łokciami na kolanach i tylko jęczał na samą myśl. Jak mógł być tak głupi? Kavos ostrzegał go, on zaś nie posłuchał jego rad, zagłuszał je naiwny optymizm. Myślał, że tym razem będzie inaczej, że mógł zaufać szlachcie. I poprowadził swych ludzi w pułapkę, w sam środek gniazda żmij.
To wyrzucał sobie najstraszliwiej, bardziej niż był w stanie wyrazić słowami. Jedyne, czego żałował, to że nadal był żywy, że nie umarł tam razem ze swymi synami, z wszystkimi ludźmi, których zawiódł.
Kroki słychać było bliżej, więc Duncan podniósł głowę i zmrużył oczy, próbując dostrzec coś w ciemności. Z mroku wyłoniła się sylwetka mężczyzny blokująca promień światła i powoli zbliżyła się na odległość wyciągnięcia ręki. Duncan wreszcie dostrzegł jego twarz i aż wzdrygnął się, gdy ją rozpoznał. Mężczyzna nosił charakterystyczny ubiór arystokraty, jego twarz miała napuszony wyraz, ten sam z którym błagał Duncana o koronę, gdy starał się po raz pierwszy zdradzić swego ojca. Enis. Syn Tarnisa.
Klęknął przy nim na jednym kolanie z pysznym, zwycięskim uśmiechem na ustach, prezentując charakterystyczną, długą, pionową bliznę na uchu, gdy mierzył go swoimi rozbieganymi, pustymi oczyma. Duncana poczuł jak zalewa go fala obrzydzenia i paląca chęć zemsty. Zacisnął pięści, chcąc rzucić się na młodzieńca, rozedrzeć go na strzępy własnymi rękoma. To on był odpowiedzialny za śmierć jego synów, za niewolę jego ludzi. Jedynie kajdany ratowały go w tej chwili od niechybnej śmierci.
– Żelazo czyni człowieka tak bezsilnym – stwierdził Enis z uśmiechem – Przecież klęczę tu, zaraz obok, a nie jesteś w stanie mnie tknąć.
Duncan odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem, chciał się odezwać, jednak był zbyt wyczerpany, by wydusić choć słowo. Gardło miał zbyt suche, wargi zbyt spierzchnięte, musiał oszczędzać siły. Zastanawiał się, ile czasu upłynęło odkąd ostatni raz miał wodę w ustach, jak długo był już tu zamknięty. Z drugiej strony ten szczur nie zasługiwał na jego wysiłek.
Przyszedł tu z konkretnego powodu, widocznie czegoś potrzebował. Duncan jednak nie robił sobie nadziei: wiedział, że cokolwiek by to nie było, jego i tak wkrótce poślą go na szafot. Zresztą tego właśnie chciał. Wraz ze śmiercią synów i uwięzieniem jego ludzi życie straciło dla niego wartość, w żaden inny sposób nie był w stanie uciec od przytłaczającej winy.
– Ciekaw jestem – powiedział Enis głosem wprawnego oszusta – jakie to uczucie? Jak to jest wiedzieć, że zdradziło się wszystkich swoich bliskich, wszystkich, którzy ci zaufali?
Duncan poczuł, jak znów rozpala go gniew. Nie był w stanie dłużej milczeć, jakimś sposobem przywołał wystarczająco sił, by się odezwać.
– Nikogo nie zdradziłem – udało mu się wydusić głębokim, schrypłym głosem.
– Czyżby? – odrzekł mu Enis, wyglądał jakby bawiła go ta rozmowa – Przecież zaufali ci. A ty poprowadziłeś ich prosto w pułapkę. Odebrałeś im ostatnią rzecz, którą mieli: ich dumę i honor.
Duncan sapał wściekle z każdym oddechem.
– Nie – odpowiedział wreszcie po długiej, ciężkiej ciszy – To ty odebrałeś im wszystko. Ja tylko zaufałem twojemu ojcu, tak jak on zaufał tobie.
– Zaufanie – roześmiał się Enis – co za naiwny pomysł. Czyżbyś naprawdę ryzykował życie swoich ludzi tylko na podstawie tego, że komuś zaufałeś?
Roześmiał się znowu na widok wściekającego się Duncana.
– Prawdziwy przywódca nie może pozwolić sobie tak po prostu komuś ufać – ciągnął dalej – Przywódca musi wątpić. Takie jest jego zadanie, być sceptycznym dla dobra swoich ludzi. Wojskowy dowódca musi ochronić swoich ludzi od śmierci w boju – tak jak prawdziwy przywódca musi ochronić ich od zdrady. Żaden z ciebie przywódca. Zawiodłeś ich wszystkich.
Duncan wziął głęboki oddech. Nie był w stanie odpędzić od siebie myśli, że Enis ma rację, jakkolwiek trudno było mu to przyznać. Zawiódł swoich ludzi i było to najgorsze, co kiedykolwiek w życiu czuł.
– To dlatego tu przyszedłeś? – powiedział wreszcie – By pysznić się swoim podstępem?
Chłopak wykrzywił się szpetnym, złym uśmiechem.
– Teraz jesteś moim poddanym – odrzekł – A ja jestem twoim Królem. Chodzę gdzie mi się podoba, kiedy tylko chcę, z dowolnego powodu, lub nawet bez powodu. Może po prostu sprawia mi przyjemność patrzyć jak gnijesz w tym lochu, zupełnie złamany.
Duncan wziął kilka bolesnych oddechów, ledwie był w stanie kontrolować swój gniew. Chciał zrobić krzywdę temu człowiekowi bardziej niż komukolwiek w swoim życiu.
– Powiedz mi w zamian – powiedział, chcąc odegrać się na nim – Jak to jest zamordować własnego ojca?
Spojrzenie Enisa stwardniało.
– Nawet nie w połowie tak dobrze, jak widzieć ciebie dyndającego na szubienicy – odparł.
– Więc wydaj rozkaz, na co czekasz? – powiedział Duncan, naprawdę tego chciał.
Lecz Enis tylko uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– To byłoby zbyt proste – odpowiedział – Chce jeszcze oglądać twoje męki. Chcę, byś najpierw zobaczył, co stanie się z twoją ukochaną ojczyzną. Twoi synowie nie żyją. Twoi oficerowie również. Anvin, Durge i wszyscy twoi ludzie polegli przy Bramie Południowej. Miliony Pandezjan znów najechało nasze ziemie.
Serce Duncana zamarło na te słowa. Starał się myśleć, że to wszystko kłamstwa, jednak czuł, że mówi prawdę. Czuł, jakby z każdym słowem zapadał się coraz niżej pod ziemię.
– Wszyscy twoi ludzie