Niebie Zaklęć . Морган Райс
na niego!
Reece stał bez ruchu, rozmyślając. Fawowie zbliżali się i wiedział, że musi zadecydować.
– Zgadza się – przyznał Reece. – Nie jest jednym z nas. Lecz pomógł nam. I jest dobrym człekiem. Nie mogę pozostawić go na łasce tych stworów. Nikt nie zostaje z tyłu! – rzekł Reece stanowczo.
Reece począł kierować się w dół zbocza, by wrócić po Centrę – jednakże nim zdołał to zrobić, Conven raptownie wyrwał przed siebie i rzucił się w dół, zeskakując i ześlizgując się po błotnistym zboczu, stopami naprzód, z wyciągniętym mieczem, i siekąc po drodze, uśmiercając Fawów na lewo i prawo. Powracał do miejsca, z którego przyszli, w pojedynkę, nierozważnie, rzucając się w grupki Fawów, i jakimś sposobem udawało mu się z zapamiętaniem torować sobie przez nich drogę.
Reece podążał tuż za nim.
– Wy pozostańcie tutaj! – wykrzyknął do pozostałych. – Czekajcie, aż wrócimy!
Reece poszedł w ślady Convena, siekąc Fawów na prawo i lewo; zrównał się z nim i zabezpieczał tyły. We dwóch przedzierali się w dół, po Centrę.
Conven rzucił się naprzód, przecinając gęstwę Fawów, a Reece torował sobie drogę do Centry, który przyglądał się mu wybałuszonymi ze strachu oczyma. Jeden z Fawów uniósł sztylet, by poderżnąć gardło Centrze, lecz Reece nie pozwolił mu na to: dał krok naprzód, uniósł miecz, obrał cel i cisnął nim z całej siły.
Miecz przeciął powietrze, obracając się dokoła własnej osi, i zatopił się w gardle Fawa nim zdołał zabić Centrę. Centra wrzasnął, gdy obejrzał się i ujrzał martwego Fawa, ledwie kilka cali od siebie. Ich twarze niemal się stykały.
Ku zaskoczeniu Reece’a, Conven nie ruszył ku Centrze; miast tego pobiegł dalej, w górę niewielkiego wzniesienia. Reece podniósł wzrok i z przerażeniem patrzył na to, co robi Conven, który zdawał się lgnąć ku śmierci. Wycinał ścieżkę przez grupę Fawów otaczających ich przywódcę, który siedział na swym podwyższeniu, przyglądając się bitwie. Conven zabijał ich na prawo i lewo. Nie spodziewali się tego, to wszystko działo się zbyt szybko, by któryś z nich zdążył zareagować. Reece pojął, iż Conven mierzy w przywódcę.
Conven zbliżył się, skoczył, uniósł miecz, a gdy przywódca pojął, co zamierza uczynić i usiłował się wymknąć, Conven dźgnął go w serce. Przywódca wrzasnął – i nagle rozległ się chór dziesięciu tysięcy wrzasków wszystkich Fawów, jak gdyby to ich dźgnięto. Jak gdyby wszyscy mieli ten sam układ nerwowy – a Conven go przerwał.
– Nie powinieneś był tego czynić – rzekł Reece do Convena, gdy stanął ponownie u jego boku. – Rozpętałeś wojnę.
Reece przyglądał się z przerażeniem, jak niewielkie wzniesienie pęka i wysypują się z niego tysiące Fawów, rojących się niby mrówki. Reece pojął, iż Conven zabił ich królową matkę, iż wzniecił gniew wszystkich tych stworzeń. Ziemia zadrżała od tupotu ich stóp, gdy szczękając zębami, pędzili wprost na Reece’a, Convena i Centrę.
– NAPRZÓD! – krzyknął Reece.
Reece pchnął Centrę, który zastygł w miejscu, zaszokowany, i wszyscy odwrócili się i ruszyli w kierunku pozostałych, z trudem pokonując stok błotnistego wzgórza.
Reece poczuł, jak jeden z Fawów skacze mu na plecy i powala go. Pociągnął go za kostki w dół zbocza i zbliżył kły ku jego szyi.
Strzała poszybowała obok głowy Reece’a i rozległ się dźwięk grotu zatapiającego się w ciele. Podniósłszy wzrok, na szczycie wzniesienia Reece ujrzał O’Connora z łukiem w dłoni.
Centra pomógł Reece’owi stanąć na nogi, a Conven osłaniał tyły, odpierając Fawów. Pokonali w końcu pozostałą część drogi ku szczytowi wzniesienia i dotarli do pozostałych.
– Dobrze, żeście wrócili! – zawołał Elden, rzucając się naprzód i kładąc kilku Fawów toporem.
Reece stanął na szczycie i spojrzał we mgłę, zastanawiając, którędy pójść. Droga rozwidlała się na dwoje i Reece miał zamiar obrać tę skręcającą w prawo.
Wtem nagle Centra minął go pędem, skręcając w lewo.
– Za mną! – zawołał, nie zatrzymując się. – To jedyne wyjście!
Tysiące Fawów poczęły wbiegać na wzgórze, a Reece i pozostali odwrócili się i ruszyli za Centrą, ślizgając się i zjeżdżając po drugiej jego stronie. Ziemia drżała nadal. Podążali za Centrą, a Reece był niewymownie wdzięczny, iż ocalił mu życie.
– Musimy odnaleźć ścianę Kanionu! – zawołał Reece, nie będąc pewnym, w którym kierunku zmierza Centra.
Parli przed siebie, lawirując między gęsto porosłymi, sękatymi drzewami, z trudem nadążając za Centrą, który wprawnie poruszał się we mgle po wyboistym, piaszczystym szlaku, pooranym korzeniami.
– Uda nam się je zmylić tylko w jeden sposób! – zawołał Centra przez ramię. – Podążajcie za mną!
Trzymali się tuż za biegnącym Centrą, potykając się o korzenie, drapani przez gałęzie. Reece z trudem był w stanie dostrzec cokolwiek przez gęstniejącą mgłę. Nie raz potknął się na wyboistej ścieżce.
Biegli, aż bolało ich w płucach, a za nimi wciąż rozlegało się paskudne skrzeczenie tysięcy tych stworów, nieustannie się do nich zbliżających. Elden i O’Connor pomagali Krogowi, i to ich spowalniało. Reece modlił się, by Centra wiedział, dokąd zmierza; nie widział stąd wcale ściany Kanionu.
Nagle Centra zatrzymał się, wyciągnął dłoń i klapnął Reece’a w pierś, aż ten zatrzymał się raptownie.
Reece spojrzał w dół i u swych stóp ujrzał stromy spadek, uchodzący wprost w rwącą rzekę.
Reece, skołowany, odwrócił się ku Centrze.
– Woda – wyjaśnił Centra, z trudem chwytając powietrze. – Lękają się przekroczyć wodę.
Pozostali zatrzymali się raptownie obok nich, wpatrując się w dół, w ryczący nurt, i próbując złapać oddech.
– To wasza jedyna szansa – dodał Centra. – Przekroczcie rzekę, a na chwilę zatrzecie swój ślad i zyskacie czas.
– Ale w jaki sposób? – spytał Reece, wpatrując się w spienione zielone wody.
– Prąd nas zabije! – wykrzyknął Elden.
Centra uśmiechnął się pod nosem.
– To najmniejsze z waszych zmartwień – odrzekł. – W wodach tych roi się od Fourenów – najstraszliwszych zwierzy, jakie istnieją. Wpadnijcie do nich, a rozedrą was na strzępy.
Reece spojrzał w dół, na wodę, myśląc.
– Nie możemy zatem przebyć jej wpław – rzekł O’Connor. – A nie widzę żadnej łodzi.
Reece obejrzał się przez ramię. Odgłosy Fawów stawały się coraz głośniejsze.
– Waszą jedyną szansą jest to – rzekł Centra, sięgając w tył i przyciągając długie pnącze uczepione drzewa, którego gałęzie zwieszały się nad rzeką. – Musimy się przehuśtać na drugą stronę – dodał. – Nie ześlizgnijcie się. I nie spadnijcie tuż przed brzegiem. Pchnijcie ją z powrotem do nas, gdy będziecie po drugiej stronie.
Reece spojrzał na wzburzoną wodę i ujrzał nieduże, paskudne stworzenia, połyskujące na żółto i wyskakujące nad powierzchnię, niby samogłowy. Miały olbrzymie paszcze, którymi kłapały, wydając przy tym dziwne odgłosy. Były ich tam całe ławice i wyglądały, jak gdyby czekały na swój kolejny posiłek.
Reece