Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
niezmiernie relatywna. Na pocieszenie mogę pana zapewnić, panie kapitanie, że naprawdę nic mi nie wiadomo o życiu osobistym pani Rosickiej.
– Czy pan Rosicki często przychodził do pana w charakterze pacjenta?
– Co parę miesięcy. Przeciętnie cztery, pięć razy do roku. To jest człowiek, który bardzo dba o swoje zdrowie.
– Kiedy był u pana po raz ostatni?
– W zeszłym tygodniu.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie leki przepisał pan wtedy panu Rosickiemu? Jeżeli, oczywiście, to nie wchodzi w zakres tajemnicy lekarskiej.
Twarz doktora Stasiewicza przybrała wyraz pełen godności.
– Pan Rosicki nie cierpi na żadną taką chorobę, która wymagałaby ze strony lekarza specjalnej dyskrecji. O ile pamiętam, przepisałem wtedy jakąś kurację ogólnie wzmacniającą, chyba kokarboksylazę. Jeżeli panu na tym zależy, mogę sprawdzić, ale…
– Byłbym panu doktorowi niezmiernie wdzięczny.
Stasiewicz podniósł się bez pośpiechu. Ruchy miał starannie wyreżyserowane. Podszedł do półki i zdjął z niej drewnianą kartotekę. Przez chwilę przerzucał tekturowe karty rejestracyjne i wreszcie powiedział: – Tak. To były zastrzyki kokarboksylazy na przemian z biostiminą. Chodziło o uspokojenie systemu nerwowego i o wzmocnienie mięśnia sercowego.
– Dziękuję panu, panie doktorze – powiedział z uprzejmym uśmiechem Suchecki, który zdążył już odzyskać swą przysłowiową cierpliwość. – I jeszcze jedno, ostatnie pytanie. Czy pan Rosicki nie prosił pana wtedy o przepisanie leku dla swojego znajomego lub przyjaciela?
Stasiewicz zmarszczył brwi.
– Zaraz, chwileczkę. Muszę sobie przypomnieć. Tak, rzeczywiście, pan Rosicki prosił mnie o przepisanie leku dla jakiegoś jego przyjaciela, cierpiącego na astmę. Ale co to wszystko ma wspólnego z zamordowaniem pani Rosickiej?
Suchecki zignorował to pytanie.
– Jak się nazywa ten lek przeciwko astmie?
– Belladrinal. Ma pan dziwną metodę prowadzenia śledztwa, panie kapitanie.
Suchecki westchnął.
– Ja w ogóle jestem trochę dziwny. Nie tylko pan mi to powiedział, panie doktorze. Czasem mi się zdaje, że ze mną coś jest nie w porządku. Wie pan… Ciągle człowiek ma do czynienia z morderstwami, z trupami… To wcale nie jest takie wesołe. Po jakimś czasie można dostać także rozstroju nerwowego.
– Jeżeli pan sobie życzy, mogę panu dać adres doskonałego neurologa – powiedział poważnie doktor Stasiewicz. – W takich wypadkach należy jak najwcześniej zacząć kurację.
– Dziękuję panu. W najbliższym czasie nie omieszkam poprosić o ten adres. W tej chwili bardzo się już spieszymy.
Stasiewicz wstał i odprowadził swych gości do przedpokoju.
Na ulicy Suchecki trącił w ramię przyjaciela i spytał:
– Dlaczego masz taką niezadowoloną minę?
Grabik skrzywił się jeszcze bardziej.
– Po jakiego diabła powiedziałeś mu o tym swoim rozstroju nerwowym? Facet teraz będzie latał po mieście i wygadywał Bóg wie co.
– Niech wygaduje – roześmiał się Suchecki. – Mam jednak nadzieję, że naszej rozmowy nie powtórzy Rosickiemu.
– Pod warunkiem, że nie ma z nim jakiejś poważniejszej sitwy – powiedział porucznik.
Suchecki spojrzał uważnie na Grabika.
– Do diabła – mruknął – przyznam ci się, że tego nie wziąłem pod uwagę. Wydaje mi się, że ja rzeczywiście zaczynam w piętkę gonić.
Pani Leokadia mówiła prawdę. Ryszard Wardecki był rzeczywiście bardzo przystojnym i atrakcyjnym młodym człowiekiem. Wysoki, świetnie zbudowany, miał szerokie, muskularne ramiona, na których osadzona było trochę za mała głowa, ozdobiona imponującą jasnoblond czupryną. Pociągła, orla twarz miała w sobie coś drapieżnego.
Suchecki postanowił bez asysty odwiedzić malarza. Włożył cywilne ubranie i pojechał z wizytą na Nowe Miasto.
Dzwonił długo i bez skutku. Już zaczynał myśleć o odwrocie, kiedy nagle przyszło mu do głowy, że można przecież nacisnąć klamkę. Pomysł okazał się wprost genialny. Drzwi otworzyły się posłusznie, przeciągłym skrzypnięciem dając znać gospodarzowi, że ktoś obcy nadchodzi.
Gospodarz jednak był tak zaabsorbowany pracą twórczą, iż nie tylko dyskretne skrzypnięcie drzwi, ale nawet wybuch bomby wodorowej nie byłby w stanie oderwać go od sztalug.
Korytarz był długi i dosyć szeroki. Na jego końcu lśnił słonecznym blaskiem duży prostokąt, który okazał się wejściem wiodącym do przybytku sztuki. Oprócz promieni słonecznych z tego prostokąta wydobywały się również soczyste przekleństwa, wypowiedziane dźwięcznym barytonem, oraz sopranowe popiskiwania.
Sucheckiemu zrobiło się nieswojo. Przypuszczał, iż niefortunnie trafił na jakąś rodzinną scenę. Zawahał się. Nie był pewny, czy nie należało odłożyć rozmowy z malarzem do stosowniejszej chwili. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę z tego, że jedynie błyskawiczne działanie może zapewnić mu powodzenie w całej tej sprawie. A jeżeli za każdym razem trafi na taką awanturę, to co wtedy? Postanowił zaryzykować. Energicznym krokiem wszedł do pracowni.
Już w progu stanął zaskoczonym tym, co zobaczył. To nie była żadna kłótnia rodzinna. Przy sztalugach siedział w poplamionym kitlu młody malarz i manewrując grubym pędzlem klął, na czym świat stoi. W pewnym zaś oddaleniu, na starym gdańskim kredensie, a ściślej mówiąc na dolnej jego części leżała w przedziwnej pozie modelka, chichocząc i popiskując z uciechy cienkim głosem. Po krótkiej chwili Suchecki zorientował się, na czym polegał konflikt. Malarz się wściekał, że modelka ciągle zmienia pozycje swego chudego ciała, co uniemożliwiało mu konsekwentną pracę.
Oboje spostrzegli niespodziewanego gościa, ale żadne z nich nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi. W dalszym ciągu młody artysta klął szpetnie, a rozbawione dziewczę kręciło się, popiskując wesoło. Suchecki postał parę minut, ale wreszcie doszedł do wniosku, że należy coś przedsięwziąć.
Chrząknął, kaszlnął, ale ponieważ te odgłosy nie wzbudziły niczyjego zainteresowania podszedł bliżej, stanął przed sztalugami i dotknął ramienia malarza.
Dopiero wówczas malarz odłożył pędzel i powiedział rozkazująco:
– Na dzisiaj dosyć. Kazia, ubieraj się. – Po czym uśmiechnął się przyjacielsko do swego gościa, wstał, zrobił parę kroków i wyciągnął wąską dłoń, zakończoną długimi, niezbyt czystymi palcami.
– Cześć? Skąd my się znamy? Bo tak w pierwszej chwili nie mogę sobie przypomnieć. Czy to nie wtedy w „Spatifie”? Zalaliśmy się na trupa z Waciem. Pamięta pan?
Suchecki milczał.
Artysta zniknął za kotarą, zasłaniającą zapewne sprzęty użytku domowego, i po chwili wrócił z dwoma musztardówkami i resztką koniaku w butelce.
– Pan wybaczy, że nie mam koniakowych kieliszków, ale…
– Nie szkodzi – uspokoił go Suchecki. – Grunt, żeby było szkło. Kształt nieważny.
W międzyczasie dziewczyna ubrała się i wybiegła w podskokach, nucąc jakąś piosenkę.
Malarz popatrzył w ślad za nią, skrzywił się z niesmakiem i mruknął:
– Głupia jak but. Do niczego się nie nadaje. – Zaraz jednak rozchmurzył się, odebrał Sucheckiemu butelkę i napełnił