Farma lalek. Wojciech Chmielarz
że dzisiaj pan nie pracuje, ale mamy mało ludzi, niektórzy pobrali urlopy, wyjechali z rodzinami, sam pan rozumie, majówka i…
– O co chodzi? – przerwał jej.
– Jest zgłoszenie. Możliwe zaginięcie. Mała dziewczynka. Jedenaście lat. Nie wróciła na noc do domu.
– Gdzie?
Wyciągnął notatnik i zapisał podany adres. Pożegnał się z dyspozytorką i wrócił do stolika z przepraszającym wyrazem twarzy, który zamiast pomagać, wywoływał zawsze tylko wściekłość Oli. Teraz też tak się stało. Najpierw zbladła, potem lekko poczerwieniała, poprawiła włosy, a jej usta zmieniły się w wąską, niemal niewidoczną linię.
– Muszę iść – powiedział Mortka, starając się unikać wzroku byłej żony. – Jest sprawa do załatwienia. Postaram się szybko uwinąć.
– Jaka sprawa? – zapytała chłodno.
– Zaginęła jedenastolatka.
– I akurat ciebie wezwali?
Komisarz wyciągnął przed siebie ramiona, jakby tym gestem chciał pokazać, że nigdzie w pobliżu nie widać innego policjanta. Potem sięgnął po portfel.
– Daj spokój – zaprotestował Adam. – Ja zapłacę.
Mortka uśmiechnął się tylko, wyciągnął dziesięć złotych i położył pod pustym kuflem.
– Cześć – rzucił i obrócił się na pięcie.
Z ulgą opuścił ogródek piwny i zostawił za sobą stary pałac, Adama i Olę. Szybkim krokiem zmierzał pod wskazany adres. Dopiero po pięciu minutach intensywnego marszu zorientował się, że nie pożegnał się z synami.
Mortka pomyślał, że wszystkie mieszkania w blokach w całej Polsce wyglądają tak samo: staro, ciasno i pachnie w nich gotowanym rosołem. To nie było wyjątkiem. Ledwo się zmieścił w przedpokoju pomiędzy szafą, rowerami i stosem ubrań.
Do środka wpuściła go mniej więcej czterdziestoletnia kobieta o brązowych włosach: przetłuszczonych, zaczesanych gładko do tyłu i związanych w luźny koński ogon. Miała na sobie spodnie dresowe i czarną koszulkę, którą zakrywał poplamiony fartuch kuchenny. Zamiast powiedzieć „dzień dobry” lub coś podobnego, długo przyglądała się Mortce, milcząc ponuro.
– Nie znam pana – stwierdziła wreszcie. – Na pewno jest pan policjantem?
– Nazywam się komisarz Jakub Mortka. Jestem z warszawskiego Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej.
– Ale tutaj jest nie Warszawa, tylko Krotowice – zauważyła przytomnie kobieta.
– Zgadza się – odpowiedział Mortka i zaczął recytować wyuczoną na takie okazje formułkę: – Biorę udział w policyjnym programie „Most”. Polega on na tym, że policjanci odbywają staże u kolegów z innych miast. Program służy wymianie doświadczeń, poznaniu problemów kryminalnych innych jednostek, zdobyciu wiedzy i nawiązaniu kontaktów, które mogą się przydać w przyszłości. Równocześnie normalnie pracujemy. To oznacza, że mam takie same uprawnienia i obowiązki jak koledzy z krotowickiego komisariatu.
Kobieta rozważyła to, co właśnie usłyszała, a potem kiwnęła aprobująco głową. Gestem kazała policjantowi iść za sobą.
Mortka przecisnął się między rowerami, jednym dla chłopca, jednym dla dziewczynki oraz jednym dla dorosłego, i stanął obok drzwi prowadzących do dużego pokoju. Ujrzał w nim mężczyznę ze sporą nadwagą siedzącego na kanapie w samym podkoszulku i bokserkach. W jednej ręce trzymał puszkę z piwem, a w drugiej pilota od telewizora. Bezmyślnie skakał po kanałach. Nagle przerwał i obrócił się w stronę policjanta.
– Sama wróci – stwierdził tubalnym głosem. – Stara niepotrzebnie robi aferę.
– Oby – powiedział komisarz i poszedł do kuchni. Kobieta czekała na niego, stojąc przy na wpół otwartym oknie z zapalonym papierosem w dłoni. Na kuchence gazowej rzeczywiście gotował się, cicho bulgocząc, rosół.
– Mogę usiąść? – zapytał Mortka i wskazał na sfatygowane krzesło obok niewielkiego stołu.
– Proszę, jak pan musi.
Policjant zajął miejsce, wyciągnął długopis i notatnik. Położył je obok poplamionego zeszytu, spomiędzy którego kartek wystawały białe strzępy paragonów.
– Pani Joanna Gawryś? – zapytał.
– Przecież pan wie.
– To formalności.
– Tak. Nazywam się Joanna Gawryś.
– Zgłosiła pani zaginięcie córki?
– Marta wyszła wczoraj z domu przed południem i nie wróciła na noc.
– Dlaczego dopiero teraz zgłosiła pani zaginięcie?
Kobieta zaciągnęła się papierosem i wydmuchała dym za okno.
– Myślałam, że śpi u jakiejś koleżanki – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Czasami tak robi. Bywa też, że ktoś nocuje u nas. Zwykle informujemy się o takiej sytuacji, wie pan, między matkami, ale niekiedy człowiek jest tak zmęczony, że zapomni. Zdarzało się już tak, więc się nawet bardzo nie denerwowałam. Ale nie wróciła dzisiaj rano do domu. Obdzwoniłam matki jej przyjaciółek. U żadnej się nie zatrzymała.
– Może kogoś pani pominęła?
– Telefonowałam do każdej.
– Może to jakaś nowa koleżanka?
– Znam jej przyjaciółki. Każdą jedną – prychnęła Joanna Gawryś. Z papierosem w dłoni podeszła do kuchenki, żeby zamieszać zupę. – To nie Warszawa, panie policjancie, tutaj się wszyscy znają.
Mortka kiwnął głową.
– Czy córka mówiła, gdzie idzie, wychodząc z domu?
– Byłam wczoraj w pracy. Na porannej zmianie na stacji benzynowej. Wyszła przed moim powrotem do domu.
– A mąż?
– Stary! – wrzasnęła w stronę dużego pokoju. – Marta mówiła ci, gdzie wychodzi?!
– Nie! – odkrzyknął mężczyzna. – Ile razy mam to powtarzać?!
– A brat? – zapytał komisarz.
– Skąd pan wie, że ma brata?
– Rower chłopięcy w przedpokoju.
– Ach tak… – W jej oczach ujrzał coś na kształt uznania. – Janek! Janek!
Nikt nie odpowiedział. Odłożyła papierosa do trzymanej za oknem na parapecie popielniczki, przeprosiła na moment i wściekłym krokiem wymaszerowała z kuchni.
– Janek! Ile razy mam ci mówić, że jak cię wołam, to masz przychodzić?! Za uszy cię teraz zaciągnę! – krzyczała.
Mortka usłyszał jeszcze, jak trzaska drzwiami od pokoju dziecięcego, a w chwilę potem Joanna Gawryś wróciła do kuchni. Wbrew swoim obietnicom z pustymi rękami.
– Nie ma go w domu – powiedziała od razu.
Policjant zmarszczył brwi.
– A gdzie jest?
– Nie wiem. Duży jest. Nie mówi mi, gdzie chodzi.
Joanna Gawryś wsadziła sobie do ust odłożonego do popielniczki papierosa, ale się nie zaciągała. Przez chwilę wydawało się, że papieros pali się sam.
– Ile