Wyprawa Bohaterów . Морган Райс
w strategicznych miejscach wałów i na ulicach – a miał ich więcej niźli mógł kiedykolwiek potrzebować – i był im rad. Taki właśnie pokaz siły zaplanował. Czuł też jednak napięcie; atmosfera w całym mieście była nerwowa i sprzyjała rozruchom. Miał nadzieję, że żadni rozochoceni trunkiem pieniacze ani jednej, ani drugiej strony nie zakłócą przebiegu ceremonii. Przyjrzał się placom przygotowanym na igrzyska i turnieje, myśląc o nadchodzącym dniu, pełnym różnorakich rozrywek. To będzie ciężki dzień. McCloudowie z pewnością przybędą w otoczeniu własnej małej armii i każde turniejowe starcie, każda walka, każda konkurencja będą miała znaczenie. Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, może się to przerodzić w prawdziwą bitwę.
– Królu mój?
Poczuł dotyk delikatnej dłoni i, obróciwszy się, spojrzał na Kreę, swą królową, nadal najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Pozostawała z nim szczęśliwie w związku od początku jego panowania, obdarowując go pięciorgiem dzieci, w tym trzema synami, nigdy na nic się nie skarżąc. Co więcej, z czasem stała się jego najbardziej zaufanym powiernikiem. Z upływem lat MacGill przekonał się też, że jest roztropniejsza od wszystkich jego doradców razem wziętych. Nawet od niego samego.
– To będzie dzień politycznych układów – powiedziała – ale i dzień zaślubin naszej córki. Spróbuj się nim nacieszyć. Drugi raz się nie zdarzy.
– Mniej się martwiłem, kiedy nic nie miałem – odpowiedział. – Teraz, gdy mamy wszystko, wszystko jest też przyczyną utrapień. Jesteśmy bezpieczni, a mimo to nie czuję się bezpiecznie.
Spojrzała na niego ze współczuciem swymi wielkimi, orzechowymi oczami, które wyglądały, jakby zebrała się w nich cała mądrość świata. Powieki miała nieco opuszczone, jak zwykle zresztą, co nadawało senny wyraz jej twarzy, po której obu stronach opadały swobodnie piękne i proste kasztanowe włosy, poprzetykane gdzieniegdzie srebrnymi nitkami. Miała może o kilka zmarszczek więcej, niż kiedy ją poślubił, ale dla niego nic a nic się nie zmieniła.
– Bo w gruncie rzeczy nie jesteś bezpieczny – powiedziała. – Żaden król nie jest. Na naszym dworze kryje się więcej szpiegów, niż chciałbyś wiedzieć. Taka już natura rzeczy.
Przechyliła się, aby go ucałować, i uśmiechnęła się.
– Spróbuj się cieszyć tym dniem – powiedziała. – To w końcu także wesele.
To rzekłszy, odwróciła się i podążyła w dół wałów.
Patrzył za nią, jak schodzi, po czym raz jeszcze objął spojrzeniem swój dwór. Królowa miała rację; jak zawsze. Naprawdę pragnął radować się tym dniem. Kochał przecież swoją najstarszą córkę, a to w istocie miało być wesele – w najpiękniejszym dniu najpiękniejszej pory roku, kiedy wiosna włada światem w najlepsze, ustępując jednak pierwszym oznakom lata, i kiedy obydwa słońca tańczą na niebie w idealnej harmonii, a na twarzy czuje się delikatne powiewy wiatru. Cały świat promieniał w rozkwicie, a drzewa mieniły się setką odcieni różu, purpury, pomarańczy i bieli. Niczego nie pragnął bardziej niż tego, by móc usiąść wśród swoich poddanych, patrząc na zaślubiny córki i pijąc piwo do syta.
Nie było mu to jednak dane. Czekała na niego jeszcze długa lista obowiązków i zanim choćby opuści podwoje swego zamku, musi dopilnować wielu spraw. Dzień zaślubin córki oznaczał dla króla nawał pracy: musiał spotkać się z radą, ze swymi dziećmi oraz zastępami suplikantów, którzy akurat tego dnia mieli szczególne prawo do audiencji. Będzie mieć szczęście, jeśli uda mu się w ogóle opuścić zamek na czas, by zdążyć na ceremonię rozpoczynającą się o zmierzchu.
*
Zeszedłszy z wałów, MacGill, odziany w najwspanialszy królewski strój – czarne aksamitne spodnie, złoty pas, królewską tunikę utkaną z najdelikatniejszego purpurowego i złotego jedwabiu, białą opończę i błyszczące, skórzane buty z cholewami – z głową w koronie, bogato zdobionym złotym otoku z wielkim rubinem osadzonym pośrodku – przemierzał zamkowe sale w otoczeniu swej świty. Zamaszystym krokiem mijał kolejne pokoje, skrótem przez królewskie komnaty i wielką aulę o niebosiężnym łukowym sklepieniu i ścianach zdobnych w liczne witraże. W końcu dotarł do wiekowych, dębowych wrót sali tronowej, grubych jak mocarny pień. Dworzanie otworzyli je i odstąpili w bok.
Kiedy wszedł do środka, a drzwi zamknęły się za nim z hukiem, jego doradcy powstali z miejsc i wyprężyli się na powitanie.
– Możecie spocząć – rzekł trochę ostrzej niż miał w zwyczaju. Był zmęczony, zwłaszcza tego dnia, niekończącymi się nigdy formalnościami związanymi z zarządzaniem królestwem. Chciał jak najszybciej mieć je już za sobą.
Zdecydowanym krokiem przeszedł przez salę tronową, która nigdy nie przestawała go zachwycać. Jej sklepienie wznosiło się pięćdziesiąt stóp nad ziemią, zaś jedną ze ścian w całości zdobił ogromny witraż. Podłogi i ściany wykonano z litego kamienia, grubego na stopę. Sala mogła bez trudu pomieścić i stu dostojników. Ale w dni takie jak ten, kiedy odbywały się spotkania rady królewskiej, w przepastnym pomieszczeniu gościł jedynie król i garstka jego doradców. W sali rzucał się w oczy ogromny stół w kształcie podkowy, za którym właśnie oczekiwali doradcy.
Król wkroczył dumnie od otwartej strony stołu, kierując się przez widniejące pośrodku przejście ku miejscu, w którym stał jego tron. Wszedł po kamiennych stopniach, minął wyrzeźbione w złocie lwy i opadł na czerwoną aksamitną poduszkę, która wyściełała tron wykuty w całości ze złota. Siadywał tu jego ojciec, a przedtem jego dziad, pradziad i wszyscy jego przodkowie z rodu MacGillów. Kiedy usiadł, poczuł, jak przytłacza go ciężar minionych wieków i pokoleń.
Omiótł wzrokiem przybyłych doradców. Byli wśród nich Brom, najznakomitszy z jego generałów i jego doradca w sprawach wojskowych; Kolk, generał chłopięcego Legionu; Aberthol, najstarszy ze zgromadzonych, uczony historyk, mentor królów od trzech pokoleń, i Firth, doradca w sprawach wewnętrznych dworu, chudy człowiek o krótko przyciętych siwych włosach i głęboko osadzonych oczach, którymi nawet na chwilę nie przestawał strzelać na boki. MacGill nigdy tak naprawdę nie ufał Firthowi, nie rozumiał nawet, na czym polega jego praca, jednakże zarówno jego ojciec, jak i dziad utrzymywali doradcę do spraw dworu, więc i on, z szacunku dla przodków, zachował to stanowisko. Wśród zgromadzonych byli też Owen, królewski skarbnik; Bradaigh, doradca w sprawach zewnętrznych; Earnan, poborca danin i podatków; Duwayne, służący radą w sprawach poddanych, i Kelvin, przedstawiciel rodów szlacheckich.
Król cieszył się oczywiście władzą absolutną, ale jego królestwo miało z gruntu liberalny charakter. Jego przodkowie zawsze szczycili się tym, że rody szlacheckie królestwa mogą wyrażać swój głos we wszelkich sprawach za pośrednictwem przedstawiciela zasiadającego w radzie. Patrząc jednak z perspektywy historycznej, równowaga sił między majestatem króla i wysoko urodzonymi była mocno chwiejna. Choć teraz panowała zgoda i harmonia, w przeszłości zdarzały się powstania i walki o władzę.
Przyglądając się doradcom, MacGill zorientował się, że kogoś brakuje – akurat tego, z kim najbardziej pragnął zamienić słowo: Argona. Jak zwykle nie dało się przewidzieć, gdzie i kiedy się pojawi. Doprowadzało to króla do szewskiej pasji, ale nie miał innego wyjścia, niż to zaakceptować. Druidzi żyli swoim własnym zagadkowym życiem. Mimo to nieobecność Argona na sali wzmogła jeszcze niecierpliwość MacGilla. Chciał mieć już to za sobą i zająć się tysiącem innych spraw czekających na niego jeszcze przed ceremonią zaślubin.
Jego doradcy siedzieli przy półkolistym stole rozmieszczeni co dziesięć stóp na krzesłach z wiekowego dębu o misternie rzeźbionych podłokietnikach.
– Wasza Wysokość, jeśli łaska – zaczął Owen.
– Mów. Tylko