Trzeci klucz. Ю Несбё
po sobie, że jest ładna.
– Mam nadzieję, że nie – odparł Harry i odruchowo spuścił głowę, żeby jego sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu zmieściło się pod futryną.
– Dlaczego?
Odpowiedź dobiegła już z korytarza:
– Bo zdolni policjanci są brzydcy.
Na pierwszy rzut oka wygląd Beate Lønn nie dawał się zakwalifikować ani do jednej, ani do drugiej grupy. Nie była brzydka, ktoś mógł nawet powiedzieć, że jest ładna jak laleczka, ale chyba głównie dlatego, że wszystko w niej było malutkie: twarz, nos, uszy, ciało. Przede wszystkim jednak rzucała się w oczy jej bladość. Skóra i włosy były do tego stopnia pozbawione koloru, że Harry’emu przypomniały się zwłoki kobiety, którą razem z Ellen wyłowili z Bunnefjorden. Ale Harry miał wrażenie, że odwrotnie niż ze zwłokami, zapomni, jak wygląda Beate Lønn, gdy tylko na chwilę odwróci wzrok. Beate jakby nie miała nic przeciwko temu, wymruczawszy pod nosem swoje nazwisko i podawszy Harry’emu drobniutką wilgotną rączkę, prędko przyciągnęła ją z powrotem do siebie.
– Hole obrósł tu u nas w coś w rodzaju legendy – powiedział naczelnik wydziału Rune Ivarsson, który stał obrócony do nich plecami, mocując się z pękiem kluczy. Wysoko na szarych metalowych drzwiach, przed którymi stali, widniał napis gotykiem: House of Pain. A pod spodem: Pokój grupowy 508. – Prawda, Hole?
Harry nie odpowiedział. Nie miał wątpliwości, o jakiej legendzie mówił Ivarsson. Nigdy się nawet zbyt mocno nie wysilał, by ukryć, że uważa Harry’ego Hole za hańbę dla instytucji, która już dawno powinna się go pozbyć.
Ivarssonowi udało się wreszcie otworzyć i weszli do środka. House of Pain było specjalnym pomieszczeniem, którego Wydział Napadów używał do przeglądania, montowania i kopiowania nagrań wideo. Na środku pozbawionego okien pokoju ustawiono duży stół z trzema stanowiskami do pracy. Pod ścianą stała półka z kasetami wideo, obok wisiał tuzin listów gończych ze zdjęciami poszukiwanych bandytów, na jednej z krótszych ścian – duży ekran, dalej plan Oslo i rozmaite trofea z zakończonych sukcesem śledztw, takie jak na przykład to przy drzwiach, dwa obcięte rękawy swetra z dziurami na oczy i usta. Resztę wyposażenia pokoju stanowiły szare komputery, czarne monitory telewizyjne, odtwarzacze VHS i DVD oraz spora liczba innych urządzeń, o których przeznaczeniu Harry nie miał pojęcia.
– No i co Wydziałowi Zabójstw udało się wyciągnąć z tego filmu? – spytał Ivarsson, padając na jedno z krzeseł. „Zabójstw” wypowiadał z przesadnie przeciągniętym „a”.
– Coś – odparł Harry, podchodząc do półki z kasetami VHS.
– Coś?
– Niezbyt wiele.
– Szkoda, że nie przyszliście na wykład, który wygłaszałem w kantynie we wrześniu. Wszystkie wydziały przysłały swoich reprezentantów, oprócz was, o ile dobrze pamiętam.
Ivarsson był wysoki, miał długie kończyny i jasną grzywkę układającą się w fale nad niebieskimi oczyma. Twarz o męskich rysach, jak u modeli reklamujących niemieckie produkty markowe, których często wykorzystuje Boss, wciąż była opalona po wielu letnich popołudniach spędzonych na korcie tenisowym, a być może również po kilku seansach w solarium. Krótko mówiąc, Runego Ivarssona większość ludzi nazwałaby przystojnym mężczyzną, co umacniało teorię Harry’ego o związku urody ze zdolnościami do pracy policyjnej. Ale braki talentu w prowadzeniu śledztwa Rune Ivarsson nadrabiał doskonałym nosem do polityki i umiejętnością tworzenia aliansów ponad wszelkimi hierarchiami istniejącymi w Budynku Policji. Poza tym posiadał wrodzoną pewność siebie, która często bywa błędnie interpretowana jako zdolności przywódcze. Ta pewność siebie w wypadku Ivarssona wynikała wyłącznie z faktu, iż został pobłogosławiony całkowitą ślepotą na własne ograniczenia, i miała nieodwołalnie popychać go coraz wyżej i wyżej, a pewnego dnia uczynić – bezpośrednio lub pośrednio – zwierzchnikiem Harry’ego. W zasadzie Harry nie widział powodu, by się skarżyć, że miernota pnie się w górę, jednocześnie oddalając się od śledztw, lecz niebezpieczeństwo w ludziach takich jak Ivarsson polegało na tym, że łatwo mogło im wpaść do głowy, iż powinni się włączyć i pokierować pracą tych, którzy znali się na prowadzeniu śledztwa.
– Coś nas ominęło? – spytał Harry, wodząc palcem wzdłuż niedużych wypisanych ręcznie nalepek na grzbietach kaset.
– Może nie – odparł Ivarsson. – Chyba że kogoś interesują drobnostki, dzięki którym rozwiązuje się sprawy kryminalne.
Harry zdołał oprzeć się pokusie i nie wyjaśnił, że zrezygnował z przyjścia, gdyż dowiedział się od osób, które wcześniej miały okazję wysłuchać wystąpień Ivarssona, że wykład zawierał wyłącznie przechwałki. Ich jedynym celem było oznajmienie światu, iż od chwili gdy to on, Ivarsson, został naczelnikiem Wydziału Napadów, średnia wykrywalność w sprawach związanych z napadami na banki wzrosła z trzydziestu pięciu procent do około pięćdziesięciu. Nie wspomniał przy tym, że objęcie przez niego stanowiska zbiegło się z podwojeniem liczby pracowników wydziału, rozszerzeniem pełnomocnictw oraz pozbyciem się najgorszego śledczego w wydziale, a mianowicie Runego Ivarssona.
– Uważam się za dość zainteresowanego drobnostkami – powiedział Harry. – Powiedz mi więc, jak rozwiązaliście to. – Wyciągnął jedną z kaset i głośno odczytał napis na etykietce: – „Dwudziesty listopada dziewięćdziesiąt cztery. Bank Oszczędnościowy NOR, Manglerud”.
Ivarsson roześmiał się.
– Bardzo chętnie. Złapaliśmy ich starym sposobem. Na wysypisku śmieci na Alnabru przesiedli się do innego samochodu, a ten, którym uciekali wcześniej, podpalili. Ale samochód nie spłonął całkowicie. Znaleźliśmy rękawiczki jednego z bandytów ze śladami DNA w środku. Porównaliśmy je z cechami charakterystycznymi ludzi, których nasi śledczy po obejrzeniu taśmy wideo wskazali jako możliwych sprawców, i okazało się, że jeden z nich pasuje. Idiota dostał całe cztery lata za to, że raz strzelił w sufit. Chciałbyś wiedzieć coś jeszcze, Hole?
– Mhm. – Harry obrócił kasetę w palcach. – Co to były za ślady DNA?
– Przecież już ci mówiłem. Pasujące. – Kącik lewego oka Ivarssona lekko drgnął.
– No dobrze, ale jakie? Martwy naskórek? Fragment paznokcia? Krew?
– Czy to ważne? – Głos Ivarssona stał się ostrzejszy i bardziej zniecierpliwiony.
Harry powtarzał sobie, że musi trzymać gębę na kłódkę, zrezygnować z tych prób w stylu Don Kichota. Tacy jak Ivarsson i tak nigdy niczego się nie nauczą.
– Może i nieważne – usłyszał własne słowa – chyba że kogoś interesują te drobnostki, dzięki którym rozwiązuje się sprawy kryminalne.
Ivarsson nie odrywał od niego wzroku. W dźwiękoszczelnym pokoju cisza wydawała się wręcz dosłownie wciskać się w uszy. Ivarsson już otwierał usta, żeby coś powiedzieć.
– Włoski palcowe.
Obaj mężczyźni jednocześnie obrócili się w stronę Beate Lønn. Harry już prawie zapomniał o jej obecności. Beate przeniosła wzrok z jednego na drugiego i powtórzyła niemal szeptem:
– Włosy palcowe. Takie, które rosną na palcach… Chyba tak się nazywają…
Ivarsson chrząknął.
– Rzeczywiście,