Pandemia. Robin Cook

Pandemia - Robin  Cook


Скачать книгу
nową dla nas fazę z otwartymi oczami. I dlatego oczekuję, że będziesz mnie wspierał i jako pracownik OCME, i jako mąż.

      – Zdawało mi się, że właśnie to robiłem – odparował Jack, próbując zapanować nad narastającą irytacją.

      – Obawiam się, że potrzebuję znacznie większego wsparcia – wyznała Laurie, nagle łagodniejąc. – Jakoś sobie radzę, ale to wszystko stresuje mnie o wiele bardziej, niż sobie to wyobrażałam. I dlatego chciałabym, żebyś przynajmniej nie próbował jeszcze mi tego utrudniać. A właśnie wyczuwam, że… jak by to powiedzieć… trochę za bardzo się przejąłeś tym zgonem w metrze. To zwiastuje kłopoty.

      – Jak mógłbym się nie przejąć? – spytał Jack.

      – Znam cię, Jacku Stapletonie – odrzekła Laurie. – Doskonale pamiętam, co się stało, gdy dowiedzieliśmy się, że JJ ma guza. Od razu zacząłeś przeginać w sprawie tamtego kręgarza i omal nie straciłeś pracy. Tym razem mamy problem z Emmą. Obawiam się, że na tej samej zasadzie rzuciłeś się teraz na tę nową sprawę.

      Jack czuł, że jego irytacja narasta – głównie dlatego, że tak łatwo został rozszyfrowany. Laurie miała rację. Potrzebował czegoś, co zaprzątnie jego uwagę bez reszty.

      – I dlatego proszę: pozwól Bartowi Arnoldowi i innym doświadczonym śledczym wykonać robotę, na której się znają. Nie wyskakuj przed orkiestrę, nie prowokuj ludzi, nie staraj się mącić. Przecież oboje wiemy, że gdy ci na czymś zależy i stykasz się z czyjąś niekompetencją, a tej nie brakuje nawet w OCME, nie jesteś mistrzem świata w dyplomacji. Jeśli teraz narozrabiasz, bardzo utrudnisz mi zadanie, w szczególny sposób dlatego, że jesteś moim mężem.

      – Tobie też zdarzało się „wyskakiwać przed orkiestrę” – odparował Jack.

      Oboje przeszli szkolenie, podczas którego zachęcano ich, by jako lekarze medycyny sądowej nie zamykali się w czterech ścianach sal sekcyjnych; by nie koncentrowali się wyłącznie na ustalaniu przyczyny i okoliczności śmierci. Jako że w nowojorskim OCME wdrażano zgoła odmienną filozofię – pracę w terenie wykonywać mieli wyłącznie śledczy medyczno-prawni – Jack i Laurie niejeden raz srogo podpadli poprzedniemu szefowi.

      – Podczas studiów żadne z nas nie mogło korzystać z pomocy śledczych – zauważyła.

      – W porządku, spróbuję być grzeczny – uciął Jack. – Wrócisz niedługo do domu? – Chciał zmienić temat, nim powie coś, czego będzie potem żałował. Po tym, jak stracił swą pierwszą rodzinę w katastrofie lotniczej i stał się innym, zaciekle niezależnym człowiekiem, nie umiał znieść niczyjej dominacji, a w tej chwili nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest pionkiem.

      – Chciałabym – odpowiedziała Laurie, nieco uspokojona. – Ale większość popołudnia spędziłam przy telefonie i mam mnóstwo spraw do załatwienia. Muszę się też przygotować do jutrzejszej telekonferencji na temat nowego budynku kostnicy. Nie widać końca problemów budżetowych. Kiedyś wreszcie mnie wykończą.

      – Za nic w świecie nie potrafię zrozumieć, jakim cudem potrafisz znieść cały ten biurokratyczny gnój – rzekł Jack. – No dobrze, widzimy się w domu. Wychodzę za kilka minut – dodał, ruszając w stronę drzwi.

      – Chciałabym też, żebyś przestał jeździć rowerem – zawołała za nim Laurie. – Jesteś mi potrzebny w jednym kawałku, i to na wielu frontach.

      Nawet nie próbuj, pomyślał Jack, ale się nie odezwał. Dosyć mam rozkazów, serdecznie dziękuję. Odchodząc, machnął tylko ręką na pożegnanie, by wiedziała, że usłyszał, ale nie zamierzał zastosować się do jej sugestii.

      Wróciwszy do swego pokoju, zabrał skórzaną bomberkę, którą wkładał o tej porze roku, gdy jeździł rowerem do pracy. Zanim jednak zszedł do kostnicy po swój pojazd, zadzwonił do Barta.

      – Zgaduję, że nie masz dla mnie żadnych wieści – zaczął.

      – Jeszcze nie. Ale z pewnością już niedługo. O tej porze ludzie zwykle wracają z pracy. Jestem pewny, że w ciągu godziny ktoś się odezwie. A co u ciebie? Dzwonili z wirusologii?

      – Nadal cisza. Słuchaj, przekaż koniecznie wieczornej i nocnej zmianie śledczych, że czekam na informacje. Niech dzwonią, gdy tylko uda się zidentyfikować zmarłą. Poza tym bardzo chciałbym wiedzieć, jeśli zostanie odnotowany podobny przypadek, wszystko jedno w którym punkcie miasta, niekoniecznie w metrze. Interesują mnie zgony spowodowane nagłą niewydolnością oddechową albo ostrym przebiegiem grypy.

      – Rozumiem – odparł Bart. – Dopilnuję, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.

      Zakończywszy połączenie, Jack znieruchomiał z dłonią zaciśniętą na telefonie. Zastanawiał się, czy zadzwonić do Arethy Jefferson. W końcu uznał, że nie warto przeszkadzać – może właśnie przeprowadzała testy, na których tak mu zależało? A co ważniejsze, obiecała, że się odezwie, gdy tylko uzyska wyniki. Jack zmienił w komórce sygnał na „Alarm”, by mieć pewność, że usłyszy ją nawet z kieszeni kurtki, pędząc rowerem po ruchliwej ulicy.

      Rozdział 6

poniedziałek, 18.20

      Zdecydowanie najmilszą chwilą tego dnia była dla Jacka jazda kolarzówką marki Trek w stronę domu. Był to najlżejszy i najlepiej skonstruowany rower, jaki kiedykolwiek posiadał. Z największą łatwością rozpędzał się na nim do ponad trzydziestu kilometrów na godzinę. Gdy ruch uliczny był intensywny – a późnym popołudniem w Nowym Jorku zawsze taki był – nie istniał szybszy środek lokomocji. Jack potrafił dotrzeć na rowerze spod gmachu OCME do południowo-wschodniego narożnika Central Parku w niespełna dwadzieścia minut – i to właśnie uczynił owego wieczoru.

      Jazda w okolicy parku zawsze była najprzyjemniejsza. Jako że na ścieżkach nie brakowało pieszych wracających z pracy do domu, początkowo musiał się trzymać East Drive – aż do miejsca, w którym droga skręcała na południe już jako West Drive. Ruch samochodowy był tu zabroniony, toteż jazda rowerem stawała się przyjemna i bezpieczna. Wokół siebie miał tylko innych rowerzystów, biegaczy oraz rolkarzy. Zawsze z ochotą ścigał się z tymi, którzy wyróżniali się bardziej profesjonalnym sprzętem i strojem. Pod koniec podróży pozwalał sobie na krótką jazdę po chodniku, choć było to niezgodne z przepisami. Tak docierał do zbiegu Central Park West ze Sto Szóstą Zachodnią Ulicą – czyli do swojego kwartału.

      Gdy zbliżał się do domu, było już całkiem ciemno. Po drugiej stronie ulicy, w małym lokalnym parku, jarzyły się reflektory, które sam kazał tam zainstalować, a w ich blasku trwał mecz koszykówki. W piaskownicach i na huśtawkach nadal bawiły się dzieci; parczek był niewątpliwą atrakcją.

      Jack podjechał do drucianej siatki okalającej park i oparł się o nią. Nie bez trudu wypatrzył i z daleka rozpoznał grających. Nie było wśród nich jego najlepszych kumpli z boiska, Warrena Wilsona i Flasha Thomasa. Nie zdziwiło go to. Podobnie jak on pojawiali się zwykle dopiero po siódmej, bo pochłaniała ich praca. Obaj byli zatrudnieni w firmie transportowej. Jack się zastanawiał, czy przyjdą tego wieczoru. Gdyby wiedział, że tak się stanie, pewnie sam postarałby się dołączyć. Potrzebował ruchu, nawet jeśli czuł się trochę winny, że nie spędza z dziećmi tyle czasu, ile powinien – zwłaszcza odkąd pojawiły się problemy z Emmą.

      Znowu przejechał na drugą stronę ulicy, wniósł rower po kilku stopniach i wprowadził do pomieszczenia, które wygospodarował tuż za drzwiami frontowymi specjalnie z myślą o rowerach i innym sprzęcie sportowym. Gdy wieszał treka za przednie koło, zauważył rakiety do lacrosse należące do JJ’a. Podniósł je i zawiesił na haczykach. Uwielbiał chodzić


Скачать книгу