Ostatnia msza. Jan Łada
le>Armoryka
Projekt okładki: Juliusz Susak
Tekst polski według edycji z roku 1916.
Zachowano oryginalną pisownię.
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7950-643-9
Rozdział I
Na Najświętszą Pannę Szkaplerzną, siostra Domicella wezwała mnie do furty.
– Jakiś pan nieznajomy pragnie widzieć się z matką.
– Nie powiedział, skąd jest? Jak się nazywa?
– Nie Samej matce chce to powiedzieć.
Zrobiło mi się trochę przykro. W tych czasach, takich ciężkich, byle drobnostka niepokoi. Ile razy widziałyśmy, jak z tych drobnostek rosło nieszczęście! Odwiedziny jakiegoś nieznajomego? Może prośba może i pułapka. Kto wie?
Poprosiłam siostry Serafiny, aby mi towarzyszyła do kraty. Jest najmłodszą z nas, najwięcej ma przytomności umysłu i odwagi; kierujemy się też zazwyczaj zdaniem jej w ważniejszych sprawach.
Choć po niej najmłodszą jestem w naszej klasztornej rodzinie, i dlatego też zrobiono mnie, najniegodniejszą ze wszystkich, przełożoną, po śmierci, nieodżałowanej matki Klary, zostało mi drżenie nóg i wielkie osłabienie od czasu ostatniej rewizyi przed trzema laty. Było to wtedy, kiedy wskutek donosu, że ułatwiamy „uporczywym“ przyjmowanie Sakramentów świętych, chciano klasztor skasować, co Pan Jezus odwrócił. Otóż, szłyśmy, powoli przez wirydarz, w środku klasztoru. Siostra Serafina podtrzymywała mnie.
Wieczór się zbliżał. Po szarych, okopconych rach słonce kładło blaski swe gorące, złociste. W naszym ogródku wszystko zieleniło się i pachniało, dokoła posągu Matki Bożej róże kwitły gąszczem całym. Pomiędzy bluszczem, oplatającym kolumny krużganku, przelatywały gołębie klasztorne i całe stada wróbli.
Wśród murów grubych, omszonych, cicho było i chłodno. Zdaleka, przez gotycką arkadę świat Boży przeglądał, oko ogarniało dolinę całą, łąki zielone, zboże dojrzewające, strzechy słomiane i sady dwóch wiosek, klasztornych niegdyś. Ludzie kręcili się po polu, daleko, w płótniankach, podobni do białego mrowia. Czasem, na chwilę, wiatr przyniósł echo pieśni wesołej, nawoływanie parobków, śmiechy dziewcząt. I znowu cichło wszystko.
Zatrzymałyśmy się na jedno Zdrowaś przed posągiem Bogarodzicy. Po chwili podniosłyśmy razem głowy, rzucając okiem na wirydarz i pole.
– Czterdzieści lat – szepnęła siostra Serafina bardzo cicho.
– Czterdzieści lat tylko – odparłam z uśmiechem. Siostra jest tu tak krótko! Ja, Bogu dzięki, czterdzieści sześć, a Matka Koleta, wiadomo siostrze przecie, ni mniej ni więcej tylko sześćdziesiąt i osiem.
Uśmiechnęłyśmy się obie.
– Tak; życie całe, długie, w pracy, modlitwie i ciszy. Wielka łaska Boża!
– A tak już źle było z nami, wtrąciła siostra. Pamięta matka, jakeśmy węzełki już pakowały przed trzema laty i nowennę zaczęły do św. Rafała, patrona Wędrowców?
– Bóg się zmiłował!
Stałyśmy w milczeniu przez chwilę. Tyle lat, tyle lat! Wiedziałam, co myśli siostra Serafina. Przed oczyma jej, jak przed mojemi, wirydarz taki pusty i cichy, zaroił się tłumem dziewczątek w szarych sukienkach, uganiających tu o tym czasie, podczas wieczornych rekreacyi. Jakie to były wesołe i poczciwe twarzyczki, jak im dobrze było z nami, a nam ile z niemi Bóg przynosił pociechy i wesela! I naraz… wicher przyszedł północny, zimowy, zmiótł, zniszczył wszystko, wszystko… I konwikt, i ochronka, i szpitalik… Nic nie zostało… Tylko nas kilka starych, opuszczonych, ostatnich.
– Wiele to lat była matka prefektą konwiktu? – szepnęła siostra Serafina, odwracając się odemnie i chowając starannie twarz przy różach, które zaczęła oczyszczać zawzięcie.
– Dwadzieścia lat. Pamięta siostra przecie? Od tego roku, kiedy składałyście ostatnie śluby.
– Prawda. A ja matce pomagałam całych piętnaście lat. Tylko tych parę lat nie, co mnie przeznaczono do infirmeryi. A i wtedy z dziećmi byłam. Mój Boże! Co za życie tu wtedy miałyśmy, ile robiło się dobrego w tych czystych, ślicznych duszyczkach…
– I teraz Pan Jezus nam pozwala pracować dla nich i dla siebie, modlitwą, pokutą.
– Prawda, prawda. Wiem, że grzeszę. żal. A potem strach…
– Bóg mocny.
– Gdybyż choć tu głowę złożyć, byle nie patrzeć jak po nas…
Przerwałam jej. Nie dawałam nigdy rozmowie schodzić na te tory. W klasztorze spokój i pogoda ducha jest najpierwszym z obowiązków po modlitwie, a jakże zachować spokój, myśląc i mówiąc o losie tych murów, od czterystu lat poświęconych chwale Bożej, o skarbie najdroższym, o kościele, którego istnienie związane było z naszem życiem.
Najlepiej było myśli z duszy oddalać, słów nie dopuszczać do ust.
– Nie każmy tak długo czekać naszemu gościowi, moja siostro.
Gość był nieznany, ale mu jakoś dobrze z oczu patrzyło. Zalękniony był widocznie i podrażniony cały. Szpiegowie bywają śmielsi. Gdyśmy weszły do parlatoryum, przedzielonego kratą, wstał, i pokłoniwszy się nam, otworzył drzwi sąsiedniej izby, aby się przekonać, że nikt nie podsłuchuje.
– Czy mam zaszczyt mówić z matką przełożoną? – spytał, wracając.
– Tak jest – odrzekłam.
– Z matką Rozalią, w świecie Joanną Błocką?
– Tak jest – odparłam – od śmierci ostatniej przełożonej, dwanaście lat sprawuję ten urząd.
– A nikt nas słyszeć nie może?
– Niech pan dobrodziej będzie spokojny zupełnie.
– Bo widzi matka, w takich dziś czasach żyjemy. Nikomu ufać nie można, nigdy być pewnym… A ja z ważnemi sprawami przyjeżdżam. Umyślnie tu przyjeżdżam. Tak, tak, dziesięć mil drogi nałożyłem. A strach!… Ale naprzód przyrzec mi matka musi solennie, że nigdy nikomu nie powie o mnie i moich odwiedzinach.
Przyrzekłam mu najuroczyściej i wcale nawet nie uśmiechałam się z niego. Tyle ludzi widziałam, których zgubiło jedno marne, nieostrożne słowo! Trudnoż było brać za złe trochę ostrożności.
– Czy hrabia Nikołaj C. i ksiądz Ignacy N. w A., siostrom są znani?
– Oczywiście, że tak, Hrabia przecie to był, który nas wpływem swoim uratował przed trzema laty. Do B. jeździł za nami wstawiać się i wygrał. A ksiądz Ignacy? Jakżebyśmy go nie znały! Toż był nasz dobrodziej, opiekun, pośrednik. On nam zjednywał stosunkami poparcie, on wynajdywał jałmużny, któremi żyłyśmy, odkąd zabrano nam wszystko.
– Przysyła mnie tu właśnie ksiądz Ignacy w porozumieniu z hrabią. Mam tu list od niego.
List był treści obojętnej, z wyjątkiem ostatniego frazesu:
„Resztę dopowie ustnie oddawca, któremu proszę zaufać, jak mnie samemu“.
Przeczytawszy, podniosłyśmy oczy na naszego gościa, z milczącem, niespokojnem pytaniem.
Zrozumiał je i schylił głowę z wyrazem bolesnego zakłopotania.
– Tak jest – zaczął wreszcie – niewesołe wieści przynoszę, a niestety pewne. Przysłano mnie, aby ostrzedz, uprzedzić…
– Boże mój! Klasztor nasz…
– Zniesiony. Tak. Ale rzecz trzymają w sekrecie. Za tydzień zjeżdża komisya.
– A kościół, kościół?
Spuścił głowę jeszcze niżej.
– Zniesiony także – szepnął. Dziekan ma być wezwany przez