Żydzi. Piotr Zychowicz
a dzieci o nic nie pytały. Bycie ocalałym stało się czymś wstydliwym. Pod koniec lat czterdziestych i w latach pięćdziesiątych w Izraelu mówiono tylko o dwóch kwestiach związanych z Holokaustem: o żydowskim heroizmie (powstaniu w getcie i partyzantach) oraz o żydowskich kolaborantach: kapo, policjantach z gett czy Judenratach. To były dwa tematy, które interesowały opinię publiczną.
Czyli sprawy marginesowe.
Tak, były to zjawiska, które znajdowały się na dwóch biegunach, ale w gruncie rzeczy dotyczyły niewielkiej liczby europejskich Żydów. O losie wymordowanej w obozach i masowych egzekucjach większości po prostu nie mówiono. To dość perwersyjny sposób radzenia sobie z tragedią Szoah.
Cofnijmy się w czasie do lat trzydziestych, do momentu, w którym Hitler doszedł do władzy. Czy to prawda, że część syjonistycznych przywódców uznała to wydarzenie za korzystne?
Ben Gurion dojrzał wówczas możliwość zawarcia układu z narodowymi socjalistami, którzy chcieli się pozbyć Żydów z Niemiec. Umowę taką udało się Agencji Żydowskiej podpisać i na jej mocy wielu niemieckich Żydów w latach trzydziestych wyemigrowało do Palestyny. Jak się później okazało, uratowało im to życie. Na początku rzeczywiście część syjonistów uważała więc, że antysemickie prześladowania w Niemczech mogą mieć pozytywny skutek, zwiększą bowiem emigrację do Palestyny. Ale zapewniam, że gdy Hitler zabrał się do masowego mordowania Żydów, zmienili zdanie. Z drugiej strony wielu działaczy syjonistycznych wcale nie było taką emigracją zachwyconych.
Jak to?
Według nich wartościowy był tylko taki przybysz, który obudził się któregoś dnia i zobaczył „syjonistyczne światło”. Uwierzył w ideę budowy państwa żydowskiego w Palestynie, uwierzył w ideę ruchu kibucowego i z własnej woli przyjechał na Bliski Wschód, aby wcielać je w życie. Uchodźca, który uciekał przed represjami, przybywał zaś do Palestyny nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. Był więc gorszy, mniej wartościowy. Nawiasem mówiąc, taki pogląd był kolejną przyczyną, że później nie lubiano ocalałych z Holokaustu. Bo przecież oni przyjechali do Palestyny nie dlatego, że nagle stali się syjonistami, tylko po prostu nie mieli się gdzie podziać.
Dochodziło do selekcji imigrantów?
Niestety tak. Syjoniści woleli sprowadzać ludzi młodych, najlepiej już po przeszkoleniu rolniczym lub posiadających inne praktyczne umiejętności. Ludzi starszych czy chorych nie chciano. Traktowano ich jako ciężar dla rodzącego się państwa i społeczeństwa i często starano się blokować ich wyjazd z Europy.
Jeden z polskich ocalałych opowiadał mi, jak jego statek wpłynął w 1947 roku do portu w Hajfie. Przy trapie ustawiła się komisja i pytała, kto jaki ma zawód. „Co? Kolejny szewc?! Będziesz teraz rolnikiem!” „O Boże, kolejny sklepikarz! Będziesz stoczniowcem!”
(śmiech) Tak, to było zmorą syjonistów. Oni chcieli zbudować od nowa „normalne” żydowskie społeczeństwo. Z własnymi rolnikami, z własną klasą robotniczą. Chcieli wytworzyć narodowe muskuły. Zerwać z nienaturalnym przekrojem społecznym diaspory, w której olbrzymi odsetek Żydów zajmował się handlem czy drobnymi pracami rzemieślniczymi. Do pewnego czasu proces budowy takiego nowego społeczeństwa odbywał się zgodnie z planem. I nagle, po Holokauście, do Palestyny zaczęły zjeżdżać dziesiątki tysięcy szewców, sklepikarzy, krawców i zegarmistrzów. Dla Ben Guriona i jego współpracowników to był koszmar.
Jego pomysły były chyba nieco utopijne.
To prawda. On myślał w kategoriach wielkich mas ludzkich, które muszą podążać ku celowi wyznaczonemu przez przywódców politycznych. Indywidualne ludzkie losy niewiele go obchodziły. Prawdę mówiąc, syjoniści przypominali w tym trochę komunistów. Na dłuższą metę było to jednak nierealne. Choć z przybywających sklepikarzy rzeczywiście próbowano robić kibucników czy robotników, to przecież nie można nakazać człowiekowi, aby był kimś innym, niż jest. W efekcie wielu przybyszów nie mogło się w Izraelu odnaleźć, po prostu nie byli w państwie żydowskim szczęśliwi. Propaganda państwowa próbowała ich przekonać, że są szczęśliwi, oni sami próbowali się przekonać, że są szczęśliwi, ale rezultaty były często opłakane. Wielu Izraelczyków czuło – i czasami czuje do dziś – że ich prawdziwą ojczyzną jest kraj, z którego przybyli: Polska, Niemcy, Węgry czy Francja. Ale nie Izrael.
Część syjonistów uważała, że europejscy Żydzi byli sami sobie winni, że ich wymordowano.
Gdybyście nas posłuchali, mówili, i wyemigrowali w latach dwudziestych lub trzydziestych do Palestyny, to do żadnego Holokaustu by nie doszło. Hitler nie miałby bowiem kogo zabijać. Nie uwierzyliście w syjonizm, zostaliście w Europie i macie efekty. Ben Gurion szedł zresztą jeszcze dalej. Przez to, że daliście się zabić, mówił, zaszkodziliście sprawie syjonistycznej. Pozbawiliście bowiem państwo żydowskie potencjalnych obywateli. W swoim dzienniku zapisał liczbę zamordowanych w Europie Żydów i stwierdził: To straszne… kto teraz zbuduje Izrael?
Mocne.
Syjonizm był ruchem zorientowanym na przyszłość. Jego celem było stworzenie państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie. I wszystko musiało być podporządkowane temu celowi. Kierownictwo syjonistyczne w Palestynie rzeczywiście szybko przeszło do porządku dziennego nad Holokaustem. Przecież oni zaplanowali budowę pomnika upamiętniającego ofiary Holokaustu już w połowie wojny, kiedy większość tych ofiar jeszcze żyła!
Czy jednym z powodów negatywnego nastawienia do ocalałych nie były wyrzuty sumienia?
Żydzi w Palestynie podczas II wojny światowej żyli w znakomitych warunkach. Byli bezpieczni, a gospodarka w nieprawdopodobny sposób się rozkręciła. Palestyna stała się jednym z ośrodków zaopatrzeniowych brytyjskiej armii. Powstały fabryki i inne zakłady pracy, zaczął kwitnąć handel. Okres wojny to dla Palestyny okres prosperity. Negatywne nastawienie do ocalałych wynikało jednak również z poczucia frustracji, że Żydzi z Palestyny byli tak bezradni wobec Holokaustu w Europie. Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, żeby dojrzeć sprzeczność w przedstawianiu siebie jako żydowskich superwojowników a tym, że nie zrobiło się niemal nic, aby ratować członków własnego narodu przed zagładą.
Czy myśli pan, że Żydzi z Palestyny mogli zrobić więcej dla Żydów z Europy?
Część historyków na pańskie pytanie odpowiedziałaby twierdząco. Tak, mogli zrobić więcej. Inni uważają, że nie mieli najmniejszej możliwości. Ja zaś po prostu nie wiem. Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Może tak, może nie. W swojej książce opisałem trzy próby ratowania większej liczby Żydów. W Rumunii, na Słowacji i na Węgrzech (słynna niedoszła wymiana ludzi za ciężarówki). Zakończyły się one porażką. Byłby pan zaskoczony, jak olbrzymie emocje te sprawy do dziś wywołują w Izraelu, jak żarliwie są dyskutowane.
Często spotykałem się w Izraelu z opinią, że gdyby ten kraj powstał przed wojną, to do Holokaustu by nie doszło.
Tak, to jest powtarzane w kółko. Pamięta pan pewnie, jak izraelskie myśliwce przeleciały nad Auschwitz, a odwiedzający były obóz Ehud Barak powiedział: „niestety przybyliśmy za późno”. To pogląd dziecinny i demagogiczny. Wehrmacht to nie była armia Egiptu, Jordanii czy Syrii. Połączonym siłom Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Związku Sowieckiego i tuzina innych państw jego pokonanie zajęło kilka lat. Abstrahując już od tego, jak nie istniejący wówczas Izrael miałby wojować z odległą Trzecią Rzeszą, jego szanse na zwycięstwo i uratowanie Żydów z Europy byłyby równe zeru.
Mógłby jednak przyjąć Żydów do siebie.
Sześć milionów? Do dziś do Izraela nie przyjechało tylu Żydów, choć państwo to istnieje od sześćdziesięciu czterech lat. Nawet gdyby Izrael powstał w roku 1938 czy 1939, to przecież kraj zamieszkany przez kilkaset tysięcy Żydów nie zdołałby sprowadzić i wchłonąć kilku milionów nowych przybyszów. To by było niewykonalne.
Kiedy