Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
numer pierwszy do piątego leżą po prawej, czy po lewej ręce?
– Po stronie steru, więc na lewo. Córeczka inżyniera śpi z matką w kabinie damskiej.
– Ponieważ pomyliłem się co do tych ludzi, przeto jest mi zupełnie obojętne, gdzie leżą i śpią. Nie zazdroszczę im tych ciemnych kajut, w których można się udusić, podczas gdy tutaj na otwartym pokładzie mamy tyle powietrza, ile dusza zapragnie.
– Well! Ale świeże powietrze mają także w kajutach, bo wyjęto okna, a wsadzono gazę. Najgorzej jednak jest nam, bo jeśli w nocy nie ma roboty, musimy spać właściwie tam w głębi – wskazał na otwór, który nie opodal prowadził pod pokład. – To wielka łaska, jeżeli oficer pozwoli nam położyć się obok pasażerów. Przez wąski otwór powietrze nie dochodzi do nas, a z magazynów wydobywa się zgnilizna.
– Czy wasza sypialnia jest połączona z magazynami? – zapytał kornel zaciekawiony.
– Tak. Stamtąd prowadzą schody.
– Czy można je zamknąć?
– Nie, bo byłoby w sypialni nie do wytrzymania.
– Jesteście rzeczywiście godni litości. Lecz dość tego gadania, mamy jeszcze brandy we flaszce.
– Słusznie, sir. I od gadania gardło wysycha. Napiję się, a potem poszukam gdzie cienia aby się przespać, bo jak miną moje sześć godzin, muszę iść znowu do kotła. A co z dolarami?
– Słowa dotrzymam, chociaż płacę zupełnie za nic. Ponieważ jednak ja sam popełniłem tu omyłkę, więc nie powinniście ponosić na tym szkody. Tu są trzy dolary. Więcej wymagać nie możecie, bo wasze usługi nie przyniosły mi żadnej korzyści.
– Ja też nie żądam więcej, sir. Za te trzy dolary dostanę tyle brandy, że upiję się na śmierć. Jesteście dżentelmenem, a jeśli będziecie jeszcze czego potrzebować, to zwróćcie się tylko do mnie, nie szukając innego. Możecie na mnie liczyć!
Wychylił napełnioną szklankę i odszedł na stronę, gdzie ułożył się w cieniu wielkiej paki.
Trampi spoglądali na swego dowódcę z zaciekawieniem; w zasadzie wiedzieli, o co idzie, ale nie mogli połączyć ze sobą niektórych pytań i wiadomości.
– Chcecie teraz wyjaśnień? – zapytał kornel, a na twarzy jego ukazał się uśmiech dumy i zadowolenia. – Dziewięć tysięcy dolarów w banknotach, a więc gotówka, a nie jakieś tam czeki czy weksle, przy wymianie których człowiek naraża się na niebezpieczeństwo. Toż to spora sumka, bardzo pożądana!
– Tylko jak ją dostać? – przerwał ten, który zwykł był przemawiać w imieniu reszty.
– Nie martw się! Będziemy ją mieli.
– No, ale jak? Jak otrzymamy ów nóż?
– Przyniosę go z kabiny.
– Ty sam?
– Naturalnie. Tak ważnej roboty nie powierzę nikomu.
– A gdy cię przyłapią?
– Niemożliwe! Plan mam gotowy i musi się udać.
– Jeśli to prawda, będzie mi bardzo przyjemnie; ale inżynier zauważy po obudzeniu się brak noża, a wtedy rozpęta się burza!
– Tak, i to porządna. Ale my będziemy już daleko.
– Gdzie?
– Co za pytanie! Naturalnie na brzegu.
– Czy wpław?
– Nie. Tego nie żądam od was. Jestem niezłym pły wakiem, ale w nocy nie powierzyłbym się tej szerokiej rzece.
– Myślisz, że opanujemy jedną z dwu łódek?
– I to nie.
– Więc nie widzę sposobu dostania się na ląd, zanim spostrzegą kradzież.
– To jest właśnie dowodem, żeś niedomyślny. Po cóż pytałem z takim zainteresowaniem o magazyny?
– Tego nie wiem.
– Wiedzieć nie, ale domyślać się możesz. Obejrzyj się! Co stoi obok bloku z liną kotwiczną?
– Paka z przyrządami, jak się zdaje.
– Zgadłeś! Widziałem, że zawiera między innymi kilka świdrów; jeden o średnicy półtora cała. No, połącz te dwie rzeczy, magazyn i świder!
– Do pioruna! Chcesz może okręt podziurawić? – zawołał tamten.
– Oczywiście. Jeśli okręt nabiera wody, musi być dziura. A jeśli jest w kadłubie, przybija się do brzegu, aby uniknąć niebezpieczeństwa i okręt dokładnie zbadać.
– Lecz gdy za późno spostrzegą?
– Nie obawiaj się. Kiedy okręt tonie, co odbywa się bardzo powoli, linia wodna się podnosi. Musi to spostrzec oficer lub sternik. Wtedy powstanie taki gwałt i rwetes, że inżynier w pierwszej chwili nie pomyśli o swoim nożu, a kiedy odkryje stratę, nas już dawno nie będzie.
– A jeśli pomyślą o tym i wprawdzie przybiją do brzegu, ale nie pozwolą wysiąść? Należy wszystko obmyślić.
– To również niczego nie znajdą. Przywiążemy nóż do sznurka, spuścimy go do wody i umocujemy drugi koniec na zewnętrznej ścianie okrętu.
– Ta myśl jest rzeczywiście niezła! Ale co będzie potem, gdy opuścimy okręt?
– Sądzę, że wnet spotkamy jaką farmę lub obóz Indian, gdzie nabędziemy konie, nie płacąc za nie.
– Na to się zgadzam. A potem dokąd pojedziemy?
– Najpierw ku rzece Black-bear do rafterów, o których mówił Murzyn. Znaleźć obóz będzie rzeczą łatwą. Naturalnie, nie pokażemy się tam, lecz zaczaimy się na brodacza, aby i jemu odebrać pieniądze. Potem będziemy mieli dosyć, aby się wyekwipować do dalszej jazdy.
– A więc nic z napadu na kasę kolejową?
– Bynajmniej. Będzie zawierać wiele, wiele tysięcy i my te pieniądze zabierzemy. Bylibyśmy głupcami, nie zabierając wszystkiego, co nam w ręce wpada. Teraz wiecie więc, o co idzie. Dziś wieczór będzie dość roboty i nie należy myśleć o spaniu. Trzymajcie więc uszy w pogotowiu!
Wezwania tego posłuchano. W ogóle wskutek wielkiego upału panowała na okręcie niezwykła cisza. Ponieważ krajobraz nie przedstawiał niczego, co mogłoby ściągnąć na siebie uwagę pasażerów, spędzano czas na spaniu, a przynajmniej na drzemce.
Dopiero koło wieczora zapanował na pokładzie znowu ruch. Upał się zmniejszył i zerwał się lekki wiaterek. Panie i panowie wyszli ze swych kabin, aby zażyć świeżego powietrza; wśród nich znajdował się także inżynier z żoną i córką, która już przyszła do siebie po szoku i mimowolnej kąpieli. Te trzy osoby skierowały się ku Indianom, aby obie damy mogły im podziękować za ratunek.
Stary i młody Niedźwiedź spędzili całe popołudnie z iście indiańskim spokojem, nieruchomo na tej samej pace, na której siedzieli, kiedy ich powitał Droll.
– He – el bakh szai – bakh matelu makik! – Teraz dadzą nam pieniądze! – rzekł ojciec, w języku Tonkawa, ujrzawszy zbliżającego się inżyniera z żoną i córką.
Twarz jego zachmurzyła się, bo ten rodzaj wdzięczności jest dla Indian obelgą. Syn wyciągnął przed siebie prawą rękę, zwróconą dłonią ku dołowi, i opuścił ją szybko, co oznaczało, że jest innego zdania. Wzrok jego spoczywał z upodobaniem na dziewczynce, którą ocalił. Ta zbliżała się szybko i ująwszy jego rękę w swe dłonie, uścisnęła ją i rzekła:
– Jesteś dobrym, dzielnym chłopcem. Szkoda, że nie mieszkamy blisko siebie: wnet bym cię