Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
a liczył prawie lat czterdzieści. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; piękne, męskie rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśni, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerii. Nosił elegancki garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zszedł z mostka, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.
Teraz przystąpił do nich kornel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:
– Sir, proponuję wam drink. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu dżentelmenowi, kim jesteście.
Zagadnięty rzucił na niego zdziwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.
– Halo! – zawołał kornel. – Czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać? Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinku. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z Indianina.
Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:
– Czy pan słyszał, co ten chłopaczyna do mnie mówił?
– Yes, sir, każde słowo – przytaknął zapytany.
– Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.
– Co?! – wrzasnął kornel. – Nazywacie mnie chłopaczyną? I drinku odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indianinowi, któremu ja…
Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak siarczysty policzek, że padł na ziemię i przekoziołkował daleko. Leżał przez chwilę jak martwy, lecz zerwał się szybko, wyciągnął nóż i podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.
Ten wsadził ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było.
– Psie! Mnie policzek? – zaryczał kornel. – To się płaci krwią, i to twoją!
Kapitan chciał interweniować, ale olbrzym wstrzymał go energicznym skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takim kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczykopn się po ziemi.
– A teraz dość, bo inaczej… – zawołał groźnie Goliat.
Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi; ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.
– Precz z pistoletem! – zawołał zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika.
Jeden – dwa – trzy cienkie, ale ostre trzaski… kornel krzyknął i wypuścił pistolet.
– Tak, chłopcze – rzekł olbrzym. – Nieprędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przedtem umaczałeś twój ryj. A jeżeli chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to…
– Do diabła z twoim nazwiskiem! – pienił się kornel. – Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego, chłopcy, go on!
Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyły prawdziwą zgraną bandę. Wyrwali noże zza pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:
– Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!
Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż nie zranioną lewą ręką, zawołał przerażony:
– Old Firehand! Do wszystkich diabłów, kto by to pomyślał! Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem?
– Czy tylko nazwisko chroni dżentelmena przed waszym grubiaństwem? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!
– Well, pomówimy jeszcze potem!
Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu; towarzysze powlekli się za nim jak obite psy. Usiadłszy na boku, zawiązali swemu przywódcy rękę, rozmawiając przy tym cicho a żywo i rzucając na sławnego myśliwego spojrzenia, które acz nie przyjazne, wskazywały, jak wielką mieli przed nim obawę.
Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie. Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, który by nie słyszał o tym odważnym człowieku, którego cale życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan uścisnął mu rękę i rzekł w najuprzejmiejszym tonie:
– Ależ, sir, powinienem był o tym wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?
– Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. Old Firehandem nazywają mnie westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.
– Słyszałem, że nigdy nie chybiacie?
– Pshaw! Każdy dobry westman potrafi to tak samo, jak ja. Ale widzicie, jaką korzyść daje znane nazwisko wojenne. Gdyby nie to, doszłoby z pewnością do walki.
– I wy musielibyście ulec przemocy.
– Tak sądzicie? – po twarzy Old Firehanda przebiegł lekki uśmiech. – Skoro idzie o walkę na noże, nie obawiam się niczego; trzymałbym się z pewnością, aż nadeszliby wasi ludzie.
– Ci w każdym razie nie zawiedliby. Ale co mam teraz robić z tymi łotrami? Jestem panem i sędzią na okręcie. Czy mam ich zakuć w kajdany?
– Nie.
– A może mam ich wysadzić na brzeg?
– I to nie. Chyba nie chcecie po raz ostatni odbywać podróży na waszym steamerze?
– Ani myślę! Mam nadzieję, że jeszcze przez wiele lat będę pływał w dół i w górę starego Arkansasu.
– Dobrze! A zatem strzeżcie się narazić na zemstę tych ludzi! Są w stanie zamelinować się gdzie bądź na brzegu i wypłatać wam figla, który kosztowałby was nie tylko statek, ale i życie.
Teraz dopiero spostrzegł Old Firehand czarnobrodego, który stał w pobliżu, utkwiwszy w myśliwym proszący wzrok.
Old Firehand przystąpił do niego i zapytał:
– Czy chcecie ze mną mówić, sir? Czy mogę wyświadczyć wam jaką przysługę?
– Bardzo wielką – odrzekł Austriak. – Pozwólcie mi uścisnąć waszą rękę, sir! To wszystko, o co was proszę. Potem zadowolony odejdę i nie będę się wam więcej naprzykrzał, tę zaś godzinę będę wspominał z radością przez całe życie.
Widać było po jego otwartym spojrzeniu i po tonie, że słowa te pochodziły rzeczywiście z serca. Old Firehand wyciągnął do niego rękę i zapytał:
– Czy daleko jedziecie?
– Tym okrętem? Tylko do portu Gibson, a potem dalej łódką. Obawiam się, że wy, nieustraszony, weźmiecie mnie za tchórza, ponieważ przedtem przyjąłem drink od tego tak zwanego „kornela”.
– O, nie! Mogę was tylko pochwalić, że byliście tak rozważni. Chociaż, kiedy potem uderzył Indianina, postanowiłem dać mu ostrą nauczkę.
– Prawdopodobnie posłuży mu ona za przestrogę; jeśliście mu dokładnie przestrzelili palce, to skończył już swoją karierę jako westman. Nie wiem jednak,