Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
rzu­cić się na kon­wo­jen­tów. Oby­dwaj zaczęli się zbli­żać.

      – On zacho­ro­wał – powie­dzia­łem.

      W tym momen­cie dole­ciał z dala zagłu­szony przez deszcz głos obo­zo­wej syreny i zaczę­li­śmy się usta­wiać w sze­regi.

      Pra­co­wa­li­śmy razem z Roz­ow­skim jesz­cze przez pewien czas, dopóki się nie rzu­cił pod toczący się z góry zała­do­wany wago­nik. Pod­sta­wił nogę pod koło, lecz wago­nik cał­kiem po pro­stu odtrą­cił go, nie pozo­sta­wia­jąc nawet siniaka. Mimo to za próbę samo­bój­stwa wsz­częto „sprawę” i został zasą­dzony. Roz­sta­li­śmy się, gdyż ist­nieje zasada, że po osą­dze­niu ska­zany ni­gdy nie zostaje skie­ro­wany tam, skąd przy­był. Wynika to z obawy przed doko­na­niem na gorąco zemsty wobec pro­wa­dzą­cego śledz­two i świad­ków. To mądra zasada. Jed­nak wobec Roz­ow­skiego można jej było nie sto­so­wać.

      KRA­DZIEŻ

      Padał szary śnieg, niebo było szare, zie­mia była szara i łań­cu­szek ludzi prze­pra­wia­ją­cych się z jed­nego śnież­nego wzgó­rza na dru­gie roz­cią­gał się wzdłuż hory­zontu. Potem zaś trzeba było cze­kać, aż bry­ga­dzi­sta ustawi swoją bry­gadę tak, jak gdyby za wzgó­rzem ze śniegu ukryty był jakiś gene­rał.

      Bry­gada usta­wiła się parami i skrę­ciła ze ście­żynki sta­no­wią­cej naj­krót­szą drogę do domu, do baraku, na inną kopną drogę. Nie­dawno prze­je­chał tędy trak­tor, śnieg nie zdą­żył jesz­cze zasy­pać jego śla­dów podob­nych do odci­sków jakie­goś przed­hi­sto­rycz­nego zwie­rzę­cia. Iść było znacz­nie trud­niej niż po ścieżce, wszy­scy spie­szyli się, co chwila ktoś się poty­kał, w pośpie­chu wycią­gał pełne śniegu watowe burki i biegł, doga­nia­jąc towa­rzy­szy. Wtem za zakrę­tem, koło wiel­kiej zaspy, poja­wiła się czarna figura czło­wieka w ogrom­nym bia­łym kożu­chu. W miarę zbli­ża­nia się zoba­czy­łem, że zaspa to nie­wielki stos wor­ków mąki. Przy­pusz­czal­nie w tym miej­scu ugrzązł samo­chód i po zrzu­ce­niu ładunku odho­lo­wany został przez trak­tor.

      Bry­gada szła wprost w kie­runku stróża, mija­jąc stos szyb­kim kro­kiem. Potem nieco zwol­niono i szyki się pomie­szały. Poty­ka­jąc się w ciem­no­ści, więź­nio­wie wkro­czyli wresz­cie w krąg świa­tła wiel­kiej elek­trycz­nej lampy wiszą­cej nad wro­tami obozu. Nie zacho­wu­jąc więk­szego porządku, bry­gada usta­wiła się śpiesz­nie przed wro­tami, skar­żąc się na mróz i zmę­cze­nie. Wyszedł nad­zorca, otwo­rzył wrota, wpusz­cza­jąc ludzi do zony. Wewnątrz obozu ludzie w dal­szym ciągu utrzy­my­wali szyk, a ja wciąż nic nie rozu­mia­łem. I dopiero naza­jutrz, kiedy roz­po­częło się roz­da­wa­nie mąki za pomocą kociołka zamiast miarki, zrozu­mia­łem, że po raz pierw­szy w życiu uczest­ni­czy­łem w kra­dzieży.

      Nie wywo­łało to u mnie więk­szego zakło­po­ta­nia – nie było czasu, aby o tym myśleć; nale­żało ugo­to­wać swój przy­dział w dowolny, dostępny nam spo­sób, w postaci klu­sek, zacierki, słyn­nej „szczy­panki” lub cał­kiem po pro­stu: żyt­nich pla­cusz­ków, bli­nów i nale­śni­ków.

      KANT

      Sopki były białe z sinym poły­skiem, jak głowy cukru. Okrą­głe i bez­le­śne, pokryte cienką war­stwą mocno spra­so­wa­nego wia­trami śniegu. W roz­pa­dli­nach śnieg był głę­boki i mocny – utrzy­my­wał czło­wieka; na sto­kach zaś sopek jak gdyby wydy­mał się w postaci ogrom­nych pęche­rzy. Były to krzaki ście­lą­cego się po ziemi cedrowca, zale­głego na zimowy sen jesz­cze przed pierw­szym śnie­giem. To on wła­śnie był nam potrzebny.

      Ze wszyst­kich drzew pół­nocy bar­dziej od innych lubi­li­śmy ście­lący się cedro­wiec.

      Od dawna już zro­zu­miały i drogi był dla mnie ten godny podziwu pośpiech, z któ­rym uboga przy­roda pół­nocy stara się podzie­lić z bied­nym jak ona czło­wie­kiem swoim skrom­nym bogac­twem – zakwi­ta­jąc dla niego wszyst­kimi kolo­rami. Zda­wało się, że wszystko roz­kwi­tało w ciągu jed­nego tygo­dnia, jak gdyby prze­ści­ga­jąc się, i po mie­siącu, na początku lata, w pro­mie­niach nie­za­cho­dzą­cego pra­wie słońca, czer­wie­niło się od jagód, czer­niało od ich ciem­no­si­nego błę­kitu. Na krza­kach nisko rosną­cych, tak że i ręki nie trzeba było pod­no­sić, doj­rze­wała wod­ni­sta jarzę­bina. Mio­dowy gór­ski głóg – różowe jego płatki były tutaj jedy­nymi kwia­tami, które pach­niały jak kwiaty; wszystko inne pach­niało tylko wil­go­cią, bło­tem, i było to zgodne z wio­sen­nym mil­cze­niem pta­ków, z mil­cze­niem modrze­wio­wego lasu odzie­wa­ją­cego się w zie­lone igli­wie. Głóg zacho­wy­wał owoce aż do mro­zów i spod śniegu wycią­gał do nas pomarsz­czone, mię­si­ste jagody, któ­rych fio­le­towa sztywna skórka skry­wała słodki, ciem­no­żółty miąższ. Zna­łem weso­łość łóz zmie­nia­ją­cych wie­lo­krot­nie wio­sną swoje ubar­wie­nie – to ciem­no­ró­żo­wych, to bla­do­zie­lo­nych – obcią­gnię­tych jak gdyby kolo­rową giemzą. Modrze­wie wycią­gały cien­kie palce o zie­lo­nych paznok­ciach, wszę­do­byl­skie kiprzyce pokry­wały leśne pogo­rze­li­ska. Wszystko to prze­piękne, ufne, sza­lone i spieszne – ale wszystko to było latem – gdy matowa, zie­lona trawa mie­szała się z odbla­skiem gla­zury omsza­łych, pobły­sku­ją­cych w słońcu skał, które nagle sta­wały się ani szare, ani brą­zowe, lecz zie­lone.

      Zimą wszystko zni­kało pokryte grzą­skim, ostrym śnie­giem, który wiatr namia­tał w roz­pa­dliny, spra­so­wu­jąc go tak, że aby wejść pod górę, trzeba było wyrą­by­wać topor­kiem stop­nie. W lesie widać było czło­wieka na odle­głość wior­sty – tak wszystko było obna­żone. Tylko jedno drzewo zawsze było zie­lone, zawsze żywe – ście­lący się, wiecz­nie zie­lony cedro­wiec. Prze­po­wia­dał on pogodę. Na dwa­dzie­ścia dni przed pierw­szym śnie­giem, kiedy dzień był jesz­cze po jesien­nemu cie­pły i bez­chmurny i nikomu nie chciało się myśleć o zbli­ża­ją­cej się zimie, ście­lący się cedro­wiec roz­cią­gał nagle po ziemi swoje ogromne, dwu­sąż­niowe łapy, lekko zgi­nał pro­sty, gruby na dwie pię­ści, czarny pień i pła­sko ukła­dał się na ziemi. Mijał dzień po dru­gim, zja­wiał się obłok i pod wie­czór kurzyła śnieżna zadymka. Jeżeli nato­miast późną jesie­nią gro­ma­dziły się niskie, błę­kit­nawe chmury śnie­gowe, dął zimny wiatr, ale cedro­wiec nie kładł się, to można było mieć abso­lutną pew­ność, że śnieg nie spad­nie.

      Gdy skoń­czył się marzec, w kwiet­niu, kiedy jesz­cze nawet nie pach­niało wio­sną i powie­trze było jak w zimie roz­rze­dzone i suche, cedro­wiec nagle pod­no­sił się, strzą­sa­jąc śnieg ze swo­jej zie­lo­nej, nieco zru­dzia­łej szaty. W ciągu dwóch dni zmie­niał się wiatr i cie­płe strugi powie­trza przy­no­siły wio­snę.

      Ście­lący się cedro­wiec był przy­rzą­dem bar­dzo dokład­nym i czu­łym, do tego stop­nia, że cza­sem sam się oszu­ki­wał – pod­no­sił się w cza­sie odwilży, gdy ta się nieco prze­cią­gnęła. Nie zdą­żyło się jesz­cze ochło­dzić, gdy on znowu ukła­dał się pośpiesz­nie na śniegu.

      Bywało i tak: roz­pali się z rana jak naj­go­ręt­szy ogień, aby w cza­sie obiadu było gdzie ogrzać nogi i ręce, nakła­dzie się jak naj­wię­cej


Скачать книгу