Czerwony świt. Jędrzej Pasierski

Czerwony świt - Jędrzej Pasierski


Скачать книгу
zerknął na zegarek. Trudno go było zbić z tropu.

      – No to musimy wytrzymać jeszcze sześć godzin – oznajmił.

      Nie wszyscy byli przekonani, żeby już opuścić Demo, potem jednak poddali się pomysłowi Lutka i Borewicza. Na piechotę podążyli na plac Trzech Krzyży, zatrzymując się po drodze przy okienku gastronomicznym na Degolaku, żeby kupić, a potem wyrzucić do śmieci gumową pizzę, a następnie ruszyli w kierunku Koktajlu.

      Tutaj już drugą godzinę wszyscy gubili się i na powrót znajdywali w labiryntach zaułkowatego klubu nocnego, za każdym razem coraz bardziej wykończeni. Jedynie Paweł zwyżkował i wszyscy wiedzieli, z czego wynika ta jego wyjątkowa forma.

      Borewicz i Lutek stali przy barze, systematycznie wlewając w siebie wódkę z cytryną; Karolina spostrzegła, że zaczęła im towarzyszyć jakaś szczupła dziewczyna, którą usiłował poderwać Lutek. Słabo już się jednak trzymał na nogach i Karolina zastanawiała się, czy chłopak dotrwa do rana.

      Ona sama wybrała ruch. Zaciągnęła Sarę na bardzo ciemny parkiet, wielkością i wystrojem przypominający wnętrze przyczepy kempingowej. Tańczyły w rytm nieco tantrycznej muzyki i niepokojących wizualizacji, rzucanych na ścianę za pomocą projektora.

      Na szczęście dla dziewczyn Koktajl nie należał do miejsc, gdzie ktoś znienacka łapie za pupę. Większość imprezowiczów przebywała w swoim świecie, a ciemność niemal nie pozwalała odróżnić płci. I Sara z pewnością też nie narzekała; normalnie rozpoznawało ją osiem osób na dziesięć, a z tych ośmiu co najmniej trzy musiały podejść, zagadać, złapać za rękaw.

      Karolina kursowała między dwoma grupkami: barową i parkietową, a nawet tą trzecią, toaletową, gdzie można było znaleźć Pawła. A to dlatego, że łazienki w Koktajlu nie służyły wyłącznie zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych. Przestronne i poplątane jak sam klub, tworzyły własną przestrzeń społeczną.

      – Może już dosyć? – zapytała go, kiedy po raz trzeci wyszedł z ubikacji, wierzchem dłoni wycierając wilgoć nad górną wargą.

      Paweł nic nie powiedział, za to pocałował ją w usta. Wiedziała, że przez najbliższą godzinę będzie jej szeptał do ucha, jak bardzo ją kocha, jak ona go pociąga i jaką są świetną parą.

      – Chodź potańczyć – powiedziała, żeby nie przyssał się do Borewicza i Lutka, bo jeszcze tylko wódki tutaj brakowało.

      Paweł ważył teraz niewiele ponad sześćdziesiąt kilo i choć wydawało mu się, że jest inaczej, nie miał takich możliwości jak koledzy. Złapała go mocno za rękę i pociągnęła na parkiet, usiłując wypatrzyć w ciemności Sarę.

      Kilka godzin później słońce oślepiało już oczy i kiedy Karolina wyszła na zewnątrz, przez chwilę wydawało jej się, że wszystko powleka mlecznobiała substancja. Dopiero po chwili wyłoniły się z niej budynki, ulice i samochody.

      Minęło wpół do dziewiątej. Mimo wczesnej pory zrobiło się już całkiem ciepło. Trudno było uwierzyć, że właśnie rozpoczynał się poranek 20 marca, pierwszy dzień wiosny. Wydawało się, że zadomowiła się na dobre, potwierdzając prognozy zapowiadające lato stulecia.

      Koktajl wypluwał z siebie hałaśliwe grupki, które szybko pakowały się do taksówek parkujących pod niedalekim teatrem lalek. Może nie tylko ich paczka wpadła na pomysł after party w czasie zaćmienia słońca. Z klubu wytaczali się ludzie o zielonoszarych twarzach; niby mało przytomni, ale Sara została zaczepiona aż trzykrotnie.

      Karolina dostrzegła zniecierpliwienie na twarzy Borewicza. Nie lubił, kiedy grupa robiła za ochroniarzy gwiazdy.

      – Może już jedźmy – zaproponował.

      – Gdzie? – zapytał Paweł.

      – Do zaćmienia jeszcze czas – powiedział Lutek.

      Wyprowadził z klubu swoją nową znajomą i najwyraźniej zamierzał ją ciągnąć za sobą aż do skutku. Sara zaś udawała, że tego nie widzi, nie chciała wchodzić w rolę psa ogrodnika. A może naprawdę nie interesował jej podbój Lutka.

      Karolina zerknęła na telefon. Zbliżała się dziewiąta i wszyscy byli głodni. Naradzali się przez chwilę, gdzie jechać, decyzja zapadła jednak szybko. Cała piątka mieszkała na Pradze, więc i tak musieli przemierzyć Wisłę. A najlepsze kanapki w mieście serwował Dar przy ulicy Okrzei.

      Karolina zamówiła jednego ubera, Lutek kolejnego – trafiła im się terenówka – i przejechali mostem Poniatowskiego, a następnie wzdłuż parku Skaryszewskiego, po to żeby pobudzić do życia obsługę kanapkarni na Pradze-Północ.

      Paweł skubał swoje śniadanie bez apetytu, myśląc, że do łopatki wieprzowej dodałby inny sos, a awokado w środku było nieco za dużo. Chociaż uczciwie musiał przyznać, że Dar serwuje całkiem przyzwoite bułki.

      W knajpie panowały pustki, tak samo jak na ulicach Jagiellońskiej i Okrzei, widocznych przez wysokie okna. Na słońcu ukazała się pierwsza czarna plamka; raz na jakiś czas ktoś z nich pokazywał ją palcem. Wystarczyło przyjrzeć się dłuższą chwilę, by dostrzec, że plamka się porusza, z sekundy na sekundę zajmując coraz większą powierzchnię słońca i wnosząc do światła nutę czerwieni.

      Postępowało zaćmienie. Paweł poczuł niepokój, jakby w głowę wdzierał mu się jakiś cień. Zresztą wszyscy byli dziwnie milczący. Skupił spojrzenie na budynku praskiej skarbówki, postawionym po drugiej stronie ulicy. W przypływie geniuszu, a może psychodelicznego szaleństwa, urząd pomalowano we wszystkie kolory tęczy. Już ciągnęli do niego urzędnicy i interesanci. A stojące naprzeciwko kino Praha z pewnością szykowało się powoli do poranków dla dzieci. Pomysł, żeby schronić się w ciemnej i chłodnej sali kinowej, wydał mu się nagle bardzo pociągający.

      – Lećmy już, Paweł – powiedział Borewicz.

      Ociągał się. Już z minutę przeżuwał kawałek kanapki i doszedł do wniosku, że będzie ją musiał wypluć.

      – Chyba że chcesz oglądać zaćmienie słońca, stojąc przed urzędem skarbowym? – zapytał Lutek.

      – Nie przeszkadza mi to.

      Reszta też już chciała iść. Paweł wiedział, że przeciąga.

      – Ale mi przeszkadza – dodał Lutek.

      – To dlatego, że się interesujesz pieniędzmi – wtrąciła Karolina.

      – Znam się na nich.

      – Potejto, potato – odparła.

      – I stąd wiem, że skarbówka to złodzieje. – Lutek podniósł głos, efektywna i ostateczna taktyka w rozmowie, zwłaszcza że głos miał tubalny i donośny. Jednocześnie oznaczało to, że nie da sobie przerwać.

      – Ta rozmowa jest absurdalna – powiedziała Sara. – Lutek ma rację. Chodźmy.

      – Gdzie? – zapytał retorycznie Paweł.

      Czy można było zorganizować after party w lepszym miejscu niż dwupoziomowe, stuczterdziestometrowe mieszkanie z widokiem na pół Warszawy? Apartamentowiec Sary przy ulicy Markowskiej był budynkiem z ogromnymi oknami, estetycznie wykończonym brązową cegłą, co przyjemnie korespondowało ze starą architekturą Szmulowizny. Stanowił jedną z niewielu oddanych inwestycji na obszarze wielkiego placu budowy, w który zmienił się obecnie plac Konesera – a w szerszej skali cała Praga-Północ.

      Sara nie zdążyła się całkiem przenieść do swojego nowego mieszkania, może dlatego, że nikt nie miał czasu jej pomagać: Paweł był zajęty w Lawendzie, Karolina, kiedy nie zajmowała się swoimi sprawami, pomagała mu w pracy, a Borewicz


Скачать книгу