Wygrane marzenia. Diana Palmer

Wygrane marzenia - Diana Palmer


Скачать книгу

      – To porządne małe autko! – zaperzyła się. – A gdyby tak pan miał parę lat więcej i usłyszał, że nadaje się już tylko na cmentarz?

      Uniósł gęste brwi.

      – Samochody to nie zwierzątka.

      – Cóż, ja swój właśnie tak traktuję – oświadczyła wyniośle. – Myję go i woskuję, i kupuję mu różne rzeczy.

      – Zatem to chłopiec? – spytał żartem.

      Poruszyła się niespokojnie, przenosząc ciężar na zdrową nogę.

      – Tak jakby.

      Zaśmiał się.

      – Okej. Jedź się spakować i wracaj.

      – Tak jest – odpowiedziała z uśmiechem. – I chętnie będę cię wozić na lodowisko – dodała, posyłając Janey ciepłe spojrzenie.

      – Dziękuję! Łyżwy to moje życie! – wykrzyknęła uradowana.

      Karina popatrzyła na nią i zobaczyła siebie, gdy była w tym samym wieku. Och, jakże ten czas leci!

      – Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem – przypomniał Torrance. – Oprócz wilków mamy tu też mnóstwo jeleni. Często wybiegają przed jadące samochody. W zeszłym tygodniu mój brygadzista potrącił jednego i musiał oddać wóz do naprawy. Miał skasowany cały przód.

      Położyła rękę na sercu i oświadczyła uroczyście:

      – Wrócę z tarczą albo na tarczy.

      – Naczytałaś się o Spartanach? – spytał ze śmiechem.

      – Uwielbiam dzieje starożytne. Potrafię czytać o nich godzinami na iPhonie.

      – To tak jak ja.

      Nagle zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją z etui, które nosił przy szerokim, skórzanym pasku.

      – Co jest? – spytał szorstko.

      Zapadła cisza.

      – Cholera – wymamrotał, po czym przeniósł wzrok na Karinę. – No to w drogę.

      – Tak jest. – Mrugnęła do Janey i wsiadła do samochodu, lecz zaraz westchnęła z jękiem, bo jak na złość nie chciał odpalić. Wiedziała, że pan Torrance na to patrzy i zrywa boki. Na pewno po czymś takim już nie zmieni zdania o jej małym autku.

      Musiała się dostosować do życia na ranczu, bo Torrance nie uznawał stałych godzin pracy. Sam zresztą był nocnym markiem. Podczas pierwszej spędzonej tam nocy Karina słyszała, jak chodzi po domu o trzeciej nad ranem. Była ciekawa, dlaczego nie śpi. Jego ciężkie kroki zadudniły na korytarzu, gdy minął jej pokój i zszedł po schodach, a potem z dołu dobiegł chropawy głos i jeszcze jeden jakby przepraszający.

      Dopiero rano się dowiedziała, o co chodziło. Jałówka, która jeszcze nie miała potomstwa, zaczęła się cielić, a Torrance poszedł pomóc odebrać poród.

      – Mieliśmy kiedyś dojną krowę, której młode było ułożone w pozycji pośladkowej – skomentowała przy śniadaniu, gdy Torrance opisał ze szczegółami przebieg porodu. – Tata i jeden z kowbojów zdołali obrócić malucha, nie robiąc krzywdy krowie. Do weterynarza było jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Musieli działać szybko.

      – Mieszkałaś na ranczu? – spytał.

      Skinęła głową.

      – Nie było zbyt duże, ale mój ojciec był miłośnikiem rasy red angus. Właśnie to bydło hodowaliśmy. Mieliśmy też kilka mieszańców black baldy.

      Uśmiechnął się. Black baldy. Bydło mięsne.

      – Pewnie je wszystkie nazwałaś – rzucił podchwytliwie.

      – No tak – wyznała, a na widok rozbawionej miny Janey oblała się rumieńcem. – Ale tylko parę razy, zanim się dowiedziałam, po co tak naprawdę przyjeżdżają ciężarówki i dokąd je wywożą. To była bolesna lekcja. Tata zawsze mi mówił, że jadą do innych domów, gdzie dalej będą wieść spokojny żywot.

      – Powinien się wstydzić – powiedział cicho Torrance. – Nieładnie tak okłamywać dziecko.

      – Kochał mnie – odparła ze smutnym uśmiechem Karina. – Jak byłam mała, rodzice starali się trzymać mnie z dala od przykrych czy bolesnych zdarzeń. Mama mówiła, że życie nie będzie mnie rozpieszczać, dlatego wszystko brali na siebie, dopóki nie dorosłam.

      Zmarszczył brwi.

      – Nadal mają ranczo?

      Twarz jej stężała.

      – Trzy lata temu zginęli w katastrofie lotniczej. W jednej chwili straciłam wszystko.

      – A niech to.

      – Samoloty to podobno najbezpieczniejszy sposób transportu. Pewnie zwykle tak jest – dodała. – Ale i tak ich nienawidzę.

      – A ja je uwielbiam – oświadczył. – Sam mam dwa. Z jednego korzystam podczas spędu bydła. Drugi to dwusilnikowa cessna. Latam nią na dłuższe trasy.

      – Samoloty na ranczu? – zdziwiła się.

      Pokiwał głową, dojadając jajecznicę na bekonie.

      – To cholernie wielkie ranczo. Prowadzę też interesy naftowe i sporo podróżuję. Stąd twoja obecność tutaj.

      – Lindy zaproponowała, że się mną zajmie – z wyraźną niechęcią wtrąciła Janey. – Ale powiedziałam coś nie tak i od razu dostałam szlaban na telewizję.

      – Lindy nie przywykła do dzieci – oświadczył Torrance, piorunując córkę wzrokiem. – Ale ty lepiej do niej przywyknij, bo zostanie z nami na długo.

      Janey westchnęła.

      – Lindy to moja narzeczona – wyjaśnił Torrance, widząc zaciekawioną minę Kariny. – Poznasz ją w swoim czasie.

      – Okej – odpowiedziała z uśmiechem.

      Nie dostrzegł na jej twarzy rozczarowania i trochę się uspokoił. Nie znał tej kobiety, ale miał nadzieję, że nie przyjęła pracy, bo był zamożny i chciała go upolować. Już to przerabiał.

      – Lindy była wyczynową łyżwiarką – kontynuował, nie dostrzegając reakcji Kariny. – Zdobyła medal na zawodach regionalnych.

      – Brązowy. I tylko dlatego, że dwie zawodniczki odpadły – mruknęła Janey.

      – Przestań! – ofuknął ją Torrance.

      – No co? Próbuje mi mówić, jak należy jeździć, ale chyba niezbyt się na tym zna – argumentowała Janey. – Mam całą masę książek o łyżwiarstwie figurowym. Jej skoki są niepewne, bo źle się wybija…

      – Zaledwie dziewięć lat, a już ekspertka! – Roześmiał się. – Masz się słuchać Lindy. Ona chce dla ciebie dobrze.

      – Tak, tato – odparła Janey z buntowniczą miną.

      – Spóźnisz się. Słyszę, że Billy Joe już podjechał i czeka. Dzisiaj to on cię zawiezie.

      – Ojej! – wykrzyknęła.

      – Uwielbia Billy’ego Joe – wyjaśnił z westchnieniem. – Uczy ją tresury psów, jakby nie dość jej było jazdy na łyżwach. Znalazła też na YouTubie kanał do nauki gaelickiego; to jej kolejna mania.

      – Ciamar a tha sibh – wybełkotała z szerokim uśmiechem Janey. W jej ustach brzmiało to jak: kamera AHA ziew.

      – A to co niby znaczy? – cierpiętniczo spytał


Скачать книгу