Intruz. Marek Stelar
A jak pan myśli, panie majorze? – Zdobyłem się na sztuczny uśmiech.
To był nieokreślony grymas dolnej części twarzy, który naśladował uśmiech wyłącznie z powodu uniesienia kącików ust. Oczy nie brały w tym udziału. Nie musiałem mieć przed sobą lustra, żeby to wiedzieć.
– Ja nie jestem tu po to, żeby się czegoś domyślać. Ja pytam, pan odpowiada. Na tym to polega, rozumie pan?
Wbiłem wzrok w ścianę za Oleszczukiem. Oklejona raufazą w nieokreślonym kolorze przypominała usianą wągrami skórę trupa.
– Przeżyłem śmierć ojca tak bardzo, jak tylko może przeżyć ją wrażliwy trzynastolatek – odparłem twardo. – Choć mojego taty prawie nigdy nie było w domu i można powiedzieć, że w związku z tym prawie go nie znałem, i tak był to dla mnie cios, po którym chyba nie podniosłem się do dziś. Rozumie pan, co mam na myśli, panie doktorze?
Oleszczuk nie zareagował na zaczepkę.
– A pana brat? Jak on to przeżył? – zapytał spokojnie.
– Inaczej – odparłem. – Po swojemu. Ja byłem zrozpaczony, on wściekły. Ja zamknąłem się w sobie, on o wszystko pytał. Ja uciekłem w świat książek i filmów, on w łobuzerkę. Co prawda nigdy nie miał kłopotów z prawem, ale lubił znikać z domu. Nocował w namiocie w lesie, wyjeżdżał na jakieś wyprawy stopem, nic nie mówiąc matce, zostawiał mi tylko krótkie liściki. Już w szkole średniej praktycznie straciliśmy ze sobą kontakt, zresztą chodziliśmy do innych szkół, ja do liceum, on do technikum. Kiedy on robił maturę, ja już studiowałem. Po maturze Kamil zniknął. Słyszałem, że poszedł do wojska, a po wojsku zamieszkał w Warszawie, to powiedział matce. Kiedy umarła, nic nikomu już nie mówił. Tak więc nie wiem, co się z nim działo później. Nie wiedziałem do dziś dnia. Wystarczy to panu?
Oleszczuk kołysał się na krawędzi stolika, milcząc przez chwilę.
– Na razie wystarczy – mruknął.
Zapadła chwila ciszy. Słychać było jedynie ciche brzęczenie czyjejś komórki, dochodzące zza ściany, a potem krótkie, niezrozumiałe słowa wypowiedziane nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Powie mi pan, o co chodzi z Kamilem? – zapytałem w końcu.
To imię zabrzmiało mi w ustach i uszach obco. Od lat nie mówiłem ani nie myślałem o swoim bracie inaczej niż „mój brat” albo „on”.
– Powiem…
Major popatrzył przez chwilę w ścianę, jakby bił się z własnymi myślami albo zastanawiał się, jak zacząć, a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon z nadgryzionym jabłkiem błyszczącym z tyłu obudowy.
– Wie pan, co to jest? – zapytał, podstawiając mi go niemal pod sam nos, jak przed momentem zabawkowy samolot.
– To jest iPhone – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Zgadza się. – Major pokiwał głową. – IPhone… Stary dobry Apple, prosto z Kalifornii, technologia z Doliny Krzemowej, dobrze mówię? – Zerknął na mnie z lekkim rozbawieniem.
– Wyczuwam jakąś pułapkę.
– I słusznie. W piętnastym wieku Europejczycy zaczęli kolonizować świat. Odkrywali kolejne, nieznane do tej pory lądy i brali je w swoje posiadanie: krzyżem, ogniem i mieczem. Przez następne czterysta lat wysysaliśmy z tych lądów złoto, srebro i diamenty, później rudy, metale ziem rzadkich, eksploatowaliśmy ziemię i ludzi, a potem, jak już niemal nic nie zostało, wspaniałomyślnie daliśmy im niepodległość i pozwoliliśmy bawić się we własne gry i zabawy, jeszcze bardziej krwawe, niż urządzaliśmy im my, biali. A teraz Chińczycy robią to samo, ale bez krzyża, ognia i miecza. Zamiast tego mają pieniądze, które zarobili na nas. Opanowują świat. Nasz świat. Nie zagraża nam ISIS, islam, Rosja czy Korea Północna, tylko Chiny, panie Adrianie.
– Jest pan sinofobem, panie majorze – stwierdziłem, patrząc Oleszczukowi prosto w oczy. – Mówił to już panu ktoś?
Ten uśmiechnął się lekko, ale z wyższością.
– Nie mam na myśli hord najeźdźców wyrzynających europejskie narody w pień. To nie tak. Oni nie muszą nas wyrzynać, ba, to byłoby nawet wbrew ich interesom. Bo będą nas potrzebować. Naszych fabryk, kopalń i hut, naszych rąk do pracy. Oni przywiozą tylko swoją kadrę kierowniczą i menedżerów. To jak epidemia, rozumie pan? Trochę jak niezłośliwy nowotwór. Ich nie interesuje Bóg, w jakiego wierzymy lub nie. To dla nich nieistotne. Są cierpliwi. Ich cywilizacja trwa od tysięcy lat. Każda zachodnia kultura: grecka, rzymska, jakakolwiek, trwała zaledwie kilkaset, nawet niech będzie te parę tysięcy lat, jak egipska, ale ginęła w końcu pod ciosami barbarzyńców. Potęgi rodziły się i upadały. W czasach nowożytnych o tej skali czasu nawet nie ma co wspominać. A oni? Nikt nigdy ich nie podbił, bo to oni podbijali…
– Mongołowie i Japończycy ich podbili – zauważyłem.
– To drobiazg wobec tych tysięcy lat nieprzerwanego trwania cywilizacji chińskiej. – Oleszczuk machnął ręką. – Oni robią swoje. Od zawsze. To specyficzny naród. Ci ludzie są jak mrówki, a ich kraj jest jak mrowisko. Wszystkie mrówki pracują na rzecz tego mrowiska, jedne wytwarzają dla jego mieszkańców pokarm, inne czuwają nad jego bezpieczeństwem, a jeśli przy tym zginie choćby i milion mrówek, nikt się tym nie przejmuje. A dlaczego? Bo wciąż pozostaje dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć milionów innych mrówek, które dalej będą robić to samo. Proszę zobaczyć, jak niewielu używamy w życiu codziennym rzeczy, które nie byłyby wyprodukowane w tym kraju. Te przedmioty mają logo i nazwy amerykańskich i europejskich firm, ale wytworzono je w Chinach, a nie w Ameryce czy Europie. – Podniósł iPhone i pokazał jego tył. – Kiedyś wystarczyło zwykłe „Made in”, dziś mamy „Designed by Apple in California”, ale „Assembled in China”. Jeździmy chińskimi samochodami, dzwonimy z chińskich telefonów, oglądamy filmy na chińskich telewizorach, dajemy dzieciom chińskie zabawki. I nie wiemy, co tam wsadzili: maleńki układ, który zbiera informacje. Położenie. Czas działania. Dźwięki. Obrazy. Z pozoru nieistotne, jako pojedyncze nic nikomu nie dadzą, ale kiedy zbierze się miliony takich informacji do kupy, mamy już obraz całości. Ilość: o to chodzi. Tak też doszli do potęgi: milionami par rąk. Zręcznych i karnych. A że kradną i zrzynają technologie? Każdy tak robi. Tak się rodzi postęp: bazujesz na tym, co ktoś wcześniej zrobił, a ty to tylko albo aż ulepszasz. Granice nie mają znaczenia: liczy się własny naród, własna rasa, dla własnego dobra gotowi są zrobić wszystko. Postęp. Trwanie. Dominacja, by to trwanie przedłużyć. Mrowisko. Kropla drąży skałę, panie Adrianie. Chińskie krople zdążyły wydrążyć już kanion, którym technologie płyną na Daleki Wschód, ale trwało to tak długo, że nikt w zasadzie nie zwrócił na to uwagi. Obudziliśmy się w tym kanionie, obudziliśmy się z ręką w nocniku, ale tych, którzy już nie śpią, jest tak naprawdę niewielu. Wciąż prawie nikt nie chce uwierzyć w to, co się dzieje. Wolimy śnić, że wszystko jest w porządku. Wolimy udawać, że kanion jest drobnym wyżłobieniem. Mówimy: dziś świat to globalna wioska i takie jest prawo rynku, że im taniej coś wyprodukujesz, tym więcej zarobisz na sprzedaży. Racja. Wrzeszczymy, że Facebook czy Google kradną ludziom życie. Też racja, ale to nie do końca tak. To albo ślepota, albo co gorsza mydlenie oczu i odwracanie uwagi od prawdziwego problemu, od jego istoty. Bo gra toczy się pod stołem. Poza oczami opinii publicznej, poza wścibskimi mackami Human Rights Watch, WikiLeaks i tak dalej. To brudna gra, gdzie stawką jest przyszłość świata, jakkolwiek głupio i górnolotnie by to zabrzmiało. I jakiś czas temu okazało się, że pana brat jest jednym z uczestników tej gry…
– Słucham?
– Czy wie pan, co to jest grafen?
– Każdy wie, co to jest grafen.
Chciałem o coś