Bitwa Niezłomnych. Морган Райс
go spłodził, ocalił mu życie. Royce nie wiedział o nim nic, poza tym, że symbol wypalony na jego dłoni był rzekomo jego symbolem.
- Wiem wystarczająco dużo – odrzekła Lori. – Twój ojciec był wielkim człowiekiem, w taki sposób, w jaki ludzie nazywają kogoś wielkim. Wiele razy walczył, wiele razy zwyciężył. Przypuszczam, że był wielki także na inny sposób: pomagał zawsze, gdy mógł i dbał o to, by ci, nad którymi sprawował opiekę, byli bezpieczni. Ten twój stos… to coś, co i on by zrobił, odważne, sprawiedliwe i bez reszty niemądre.
- Nie jest niemądrym chcieć uchronić naszych przyjaciół przed wronami – upierał się Royce, posyłając Lori surowe spojrzenie.
- Przyjaciół? – zamyśliła się na kilka chwil. – Przypuszczam, że po wielu latach kilkoro z nich mogłoby się nimi stać. Trudno mi prawdziwie się z kimś przyjaźnić, wiedząc, z jaką łatwością śmierć przychodzi do większości ludzi. I do ciebie przyjdzie, jeśli będziesz upierał się, by rozpalić ten sygnał świetlny, dzięki któremu wszyscy stąd do brzegu morza dowiedzą się, że ludzie księcia nie dokończyli swego dzieła.
Royce’owi nie przeszło to przez myśl, a jedynie to, co trzeba było zrobić dla mieszkańców jego wsi i to, co był im winien, po tym, jak ściągnął to na nich.
- Nie dbam o to – powiedział. – Niech przyjdą.
- Tak, zdecydowanie jesteś synem swego ojca – rzekła Lori.
- Wiesz, kim był mój ojciec? – zapytał Royce. – Powiedz mi. Proszę, powiedz.
Lori pokręciła głową.
- Sądzisz, że tak chętnie przyspieszę to wszystko, co ma nadejść? Z tego, co widziałam, i bez tego nadejdzie wystarczająco dużo śmierci. Rzeknę ci tyle: spójrz na symbol, który nosisz. A teraz powiedz – czy pozwolisz staruszce odejść, nim zrobisz coś głupiego, jak podłożenie tego ognia?
W Roysie wezbrała wściekłość i przysłoniła jego żal.
- Czy nie dbasz ani trochę o tych ludzi? Odejdziesz, nim to się zakończy ?
- Już się zakończyło – skontrowała Lori. – Śmierć oznacza koniec. I nie waż się oskarżać mnie o to, że nie dbam o nich. Widziałam rzeczy, które… ach, na cóż to wszystko!
Wyciągnęła dłoń ku stosowi, który wzniósł Royce, i zaczęła mamrotać słowa w jakimś obcym języku. Od jego brzmienia Royce’a rozbolały uszy. Ze stosu zaczął dobywać się dym, a potem pierwsze nieduże płomyczki ognia.
- Proszę, czy teraz czujesz się lepiej? – zapytała. – Zdołałam powstrzymać się przed ucieknięciem się do tego, gdy mężczyzna dźgnął mnie mieczem, zamierzałam pozwolić sobie zginąć, choć i tak nie miałam mocy postąpić inaczej, za stara już jestem. A teraz ty sprawiłeś, że dokonałam tego w pięć minut, niech cię wszyscy diabli!
Jej gniew zrobił wrażenie na Roysie. Było w nim coś niemal pierwotnego. Pomimo tego musiał ją o coś zapytać.
- Czy ty… czy miałaś moc, by ocalić ludzi w wiosce, Lori?
- Obrócisz to tak, by okazało się, że wina jest moja? – zapytała. Skinęła głową ku miejscu, w którym ogień zaczynał się rozprzestrzeniać. – Magia to nie jedynie wzniesienie siłą woli ściany ognia albo przywołanie gromu z nieba, Royce. Z odpowiednio długim rytuałem być może zdołałabym dokonać czegoś, co wywarłoby na tobie wrażenie, lecz taka iskra to mniej więcej tyle, na ile mnie teraz stać. A teraz pójdę już i nie próbuj mnie zatrzymywać, chłopcze. I tak przysporzysz mi wystarczająco dużo kłopotów.
Odwróciła się i przez chwilę Royce chciał chwycić ją za ramię, lecz coś nakazało mu się wstrzymać. Stał więc, patrząc, jak ogień rozrasta się w mroku. Przed sobą widział rozedrgane płomienie i iskry ogniska, które rosło, rozrastając się w coś, co zdawało się pochłaniać swym żarem cały nieboskłon.
Royce stał tak nieruchomo, jak tylko mógł, myśląc o wszystkich ludziach, których pochłaniał ten ogień. Pragnął oddać im cześć, patrząc na ich ostatnie chwile, nim ich ciała spłoną doszczętnie. Ogień płonął żywo, rosnąc i malejąc z wiatrem i żywiąc się drewnem i ciałami, tak że Royce’owi zdawało się, że to symfonia zrodzona z ognia.
Wtem coś innego przemknęło przez płomienie. Ciemna sylwetka zarysowała się na ich tle, przelatując przez nie z taką łatwością, jak gdyby ich nie czuła. Royce dojrzał sylwetkę wielkiego jastrzębia łowczego, z rodzaju tych, które nurkowały w pobliskich jeziorach. Ten okaz nie był jednak zwyczajny. Tam, gdzie nie miały barwy głębokiej, sadzowej czerni, jego pióra zdawały się być w kolorze płomiennej czerwieni, a gdy ptak spojrzał na Royce’a, kołując nad nim i mieniąc się w ciemności niczym żar, młodzieniec spostrzegł, że jego spojrzenie jest nad wyraz inteligentne.
Wiedziony przeczuciem, Royce wyciągnął w górę rękę tak, jak widział że robią to sokolnicy i ptak usiadł ciężko na jego przedramieniu, a następnie przeszedł na jego ramię i zaczął przeczesywać dziobem pióra. Przemówił, i dobył się z niego głos Lori.
- Ten ptak to podarek, choć bogowie jedni wiedzą, czemu to robię. Będę widziała to, co ona widzi i mówiła ci, co będę mogła. Niech ona będzie twoimi oczami i powstrzyma część tego, co ma nadejść.
- Co? – zapytał Royce. – Co masz na myśli?
Odpowiedź nie nadeszła, nie licząc przenikliwego pisku jastrzębicy, gdy ptak wzbił się w powietrze. Przez chwilę Royce widział pod sobą ogień, a krąg, w który układały się płomienie, wydał mu się tak niewielki z wysoka…
Raptem powrócił do siebie i wyciągnął rękę, by ptak mógł na niej usiąść. Jastrzębica przysiadła na niej tak swobodnie, jak gdyby nic się nie stało, lecz Royce zorientował się, że patrzy na niego. W jej oku żarzyła się iskra, która świadczyła jasno, że nie jest to zwyczajny ptak.
- Iskra – powiedział Royce. – Dam ci na imię Iskra.
***
Royce stał z Iskrą przez całą noc, nie zważając na to, że nękał go ból w nogach, a jego ciało pragnęło zmusić go do ruchu. Trzymali wartę przy płomieniach, a jastrzębica od czasu do czasu wzbijała się ponad nie i szybowała w oparach, które tworzyły.
Royce nie poruszył się. Czuł, że jest to winny zmarłym.
Wreszcie słońce wzeszło nad linię widnokręgu, a wtedy spostrzegł mężczyzn i kobiety stojących na skraju linii drzew nieopodal wsi. Odwrócił się w ich stronę i poczuł, że się potyka. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa po tak długim bezruchu. Jeśli byli to ludzie księcia, był już martwy, tak jak przewidziała Lori.
Jakieś silne ręce podniosły go, gdy ludzie zbliżyli się do niego i teraz Royce rozpoznał niektórych spośród nich. Byli to przyjaciele z wioski i inni z innych wsi położonych nieco dalej, głębiej w księstwie. Byli mu równi wiekiem, niektórzy odziani jak leśnicy, inni przywdziali to, co mieli pod ręką. Wszyscy nieśli ze sobą broń.
Royce rozpoznał jednego z chłopców, którzy go podnieśli, rosłego młodzieńca o imieniu… chyba Hendrik, prawda?
- Co tu robicie? – zapytał ich Royce. Spojrzał na kilku spośród tych, którzy pochodzili z jego osady. – Sądziłem…
- Niektórzy z nich zdołali uciec – odparł Hendrik. Przewyższał Royce’a o głowę i niektórzy żartobliwie napomykali, że musi mieć w żyłach domieszkę krwi trolla, taki był wysoki. – Doszły nas słuchy o tym, co tu zaszło i gdy zobaczyliśmy płonący ogień, przyszliśmy.
- To, co zrobiłeś, to, że rozpaliłeś ogień i stałeś przy nim – odezwała