Wyspa Przeznaczenia. Морган Райс
się jego uczucie do Olivii.
Nadal o tym rozmyślał, gdy Iskra zanurkowała i usiadła mu na ramieniu, wbijając w nie szpony. Pisnęła, lecz głos, który usłyszał Royce należał do Lori. Słowa wiedźmy docierały bez trudu do jego świadomości.
Podążaj za ptakiem, Royce. Zaprowadzi cię do kogoś, kogo musisz poznać.
Iskra wzbiła się w powietrze i Royce powiódł oczami za jastrzębicą, zastanawiając się, jak bardzo kontroluje ją wiedźma i jakie tak naprawdę są intencje Lori. Wyjawiła mu już, że w jego przyszłości widziała okrucieństwo i śmierć, obwiniła go już po części za to, co zdarzyło się w jego wsi. Royce nie miał powodu, by sądzić, że chce mu pomóc.
Tyle tylko, że zdawała się mu pomagać, a skoro wiedziała, gdzie jest jego ojciec, Royce musiał jej zaufać. Młodzieniec podążał więc śladem jastrzębicy, jechał za Iskrą lecącą ponad wrzosowiskiem w stronę miejsca, gdzie stała długa chata pokryta darnią. Z jakiegoś miejsca nieopodal w górę wzbijał się dym.
Przed chatą płonęło ognisko i zdawało się, że zostało w nim spalone wszystko – od mebli po odzienie. Ogień przygasał i szczątki przedmiotów wciąż się tliły. Obok ogniska leżały dwa ciała, ubrane w skrawki odzienia, które wyglądało na żołnierskie mundury. Były tak przesiąknięte krwią, że trudno było stwierdzić, po której stronie walczyli. Royce nie widział jednak nikogo w pobliżu.
- Hejże! – krzyknął, zsiadając z konia. – Czy jest tu kto?
Trzymał dłoń na rękojeści zatkniętego u pasa kryształowego miecza, nie wiedząc, czy nie napotkają tu opryszków lub innego wroga. Ktoś musiał tu być i zabić tych mężczyzn, i to wcale nie tak dawno temu, ale teraz chata wyglądała na opuszczoną, a drzwi były rozwarte i przekrzywione, jak gdyby ktoś otworzył je kopniakiem.
Wtem zza progu dobiegło warczenie i gdy Royce obrócił się, zobaczył stojące na progu stworzenie o żółtych ślepiach.
- Wilk! – krzyknęła Matilde, gdy jej koń cofnął się.
Nie był to jednak wilk. Ten stwór był większy i można w nim było dostrzec zarówno cechy lisie, jak i wilcze. Kły miał jednak tak samo długie, jak wilcze, a pazury wyglądały na ostre. Był pokryty krwią i oczywiste było, że była to krew leżących nieopodal mężczyzn.
- To nie wilk – powiedziała Neave. – To bhargir, magiczne stworzenie.
- To tylko duży wilk – sprzeciwił się ser Bolis, zsiadając z konia i dobywając miecza.
- To nie jest wilk – upierała się Neave. – Wśród mojego ludu krążą o nich opowieści. Jedni mówią, że stworzyli je źli czarnoksiężnicy, inni mówią, że to dusze zmarłych, albo ludzie, którzy noszą pozszywane skóry różnych bestii i zmieniają swoją postać.
Czymkolwiek ten stwór był, wyglądał na rozwścieczonego. Warcząc ruszył powoli naprzód i Royce spostrzegł, że zwierz utkwił w nim swoje wielkie żółte ślepia. Przez chwilę myślał, że stwór rzuci się na niego. Wtedy Iskra przysiadła znów na jego ramieniu.
- Wabi się Gwylim.
- Kto? – zapytał Royce. – Co tu się dzieje, Lori?
Jastrzębica jednak znów poderwała się do lotu. Royce podejrzewał, że nie usłyszałby żadnej odpowiedzi nawet gdyby tak się nie stało. Zwrócił wzrok na ser Bolisa, który szedł naprzód z uniesionym mieczem, jak gdyby zamierzał zamachnąć się na bestię.
- W porządku – powiedział. – Ja się tym zajmę.
Rycerz zaczął zamachiwać się, by zadać cios, lecz Royce zagrodził mu drogę niemal bez zastanowienia i chwycił młodego rycerza za ramię.
- Poczekaj – powiedział. – Poczekaj, Bolisie.
Poczuł, że rycerz zatrzymuje się, ale nadal trzymał miecz w gotowości.
- Ten zwierz ukatrupił dwóch mężczyzn i stanowi zagrożenie dla nas – odparł Bolis. – Powinniśmy go usiec, żeby nie zrobił już nikomu krzywdy!
- Jeszcze nie – odparł Royce. Przeniósł spojrzenie na… jak Neave nazwała tego stwora? Bhargir? Royce dostrzegł teraz, że oblepiająca jego futro krew nie należała jedynie do zabitych mężczyzn. Przez cały bok zwierzęcia biegła rana. Nic dziwnego, że stwór warczał na nich.
- Gwylim? – zapytał Royce.
Niemal natychmiast warczenie ustało i bhargir przechylił łeb na bok, przypatrując się mu ze spojrzeniem znacznie rozumniejszym niż wilcze.
- Rozumiesz co nieco z tego, co mówię, prawda? – zgadywał Royce. – Przysłała mnie tu wiedźma Lori. Skoro ona wie, jak się wabisz, może i ty ją znasz?
Zwierzę nie potrafiło mu odpowiedzieć, ale uspokoiło się. Podeszło do Royce’a i położyło się u jego stóp. Patrząc na leżącego barghira, Royce spostrzegł coś, co zdawało się niemożliwe: rana na jego boku zaczęła się zamykać i goić z niemal nieprawdopodobną szybkością. W tej bestii bez wątpienia nie było nic normalnego.
Royce nie był pewien, jak ma postąpić. Lori z całą pewnością pokierowała go do tego stworzenia z jakiegoś powodu, ale jakiego? Zajrzał do chaty, szukając odpowiedzi, lecz chata była pusta. Wszystko, co w niej było, płonęło teraz przed nią. Czemu ci dwaj szabrownicy mieliby to zrobić?
Nie będąc pewnym odpowiedzi, Royce podszedł do swego konia. Zauważył, że siedzący po przeciwnej stronie ogniska bhargir obserwuje go ślepiami, w których odbijał się blask pobliskich płomieni.
- Nie wiem, co z tobą począć – rzekł. – Ale zgaduję, że jesteś wystarczająco rozumny, by samemu o tym zdecydować. Czy chcesz iść z nami?
Wilcza bestia podeszła i usiadła obok Royce’owego wierzchowca w odpowiedzi. Z jakiegoś powodu Royce przeczuwał, że z łatwością dotrzyma im kroku.
- To teraz zabieramy ze sobą potwory? – zapytał ser Bolis.
- Nie jest dziwniejszy niż każde z nas – powiedziała Matilde.
- Jest znacznie bardziej niebezpieczny – rzekła Neave z poważnym wyrazem twarzy. – To nie jest dobry pomysł.
Czy był to dobry pomysł, czy nie, Royce był pewien, że tak powinien postąpić. Popędził konia naprzód, w kierunku Ablaver. Lecąca nad nimi Iskra przewodziła im. Jeśli ptak miał jakiekolwiek pojęcie o tym, dlaczego Royce miał natrafić na bhargira, który biegł teraz obok nich, nie wyjawił mu żadnych odpowiedzi.
***
Zapach miasta Ablaver uderzyła Royce’a jeszcze zanim je zobaczył. Woń ryb zmieszana z zapachem morza wskazywały na to, czym zajmowano się w mieście. Ten zapach sprawiał, że miał ochotę zawrócić i wyruszyć w drogę powrotną, ale jechał dalej.
Widok miasta nie wywarł na nim lepszego wrażenia. Szpeciły je stojące po jednej stronie stacje wielorybników. Na widok miejsca, w którym patroszono tak wielkie, piękne stworzenia, Royce poczuł mdłości. Z trudem je opanował.
- Nie możemy wyjawić nikomu, kim jesteśmy – przestrzegł pozostałych.
- Bo przecież grupa, w której idą Pictowie i rycerzy może być kimkolwiek – zauważył Mark.
- Jeśli ktoś spyta, jesteśmy najemnikami wracającymi z wojny, którzy szukają kolejnego angażu – odparł Royce. – Ludzie pewno pomyślą, że jesteśmy dezerterami, bandytami albo kimś tego pokroju.
- Nie chcę, by brano mnie za bandytę – odrzekł Bolis. – Jestem lojalnym żołnierzem hrabiego Undine’a.
- I teraz najlepiej dowiedziesz tej lojalności, udając kogoś innego