Malte. Райнер Мария Рильке
chodzić tam i z powrotem. Przyszło mi na myśl, że mnie tu przysłano, do tych ludzi, w tę przepełnioną, publiczną godzinę przyjęć. Było to poniekąd pierwsze oficjalne potwierdzenie, że należę do wyrzutków. Czy lekarz to wyczytał z mej miny? Ale wizytę składałem w nie najgorszym ubraniu, posłałem bilet wizytowy. A jednak musiał on się jakoś dowiedzieć, może sam się zdradziłem. Teraz, gdy to było faktem, wcale tego nie uważałem za coś bardzo złego; ludzie siedzieli cicho i nie zważali na mnie. Niektórzy mieli bóle i kiwali nieznacznie nogą, aby sobie ulżyć. Różni mężczyźni złożyli głowy w otwartych dłoniach, inni spali twardo z ciężką, zachmurzoną twarzą. Gruby jakiś jegomość z czerwoną, spuchniętą szyją siedział podany naprzód, gapił się na podłogę i spluwał od czasu do czasu głośno w jeden punkt, który wydawał mu się odpowiedni. Dziecko szlochało w kącie; długie, chude nogi podciągnęło na ławkę i trzymało je w silnym uścisku, jak gdyby miało się rozstać z nimi. Mała, blada kobieta w okrągłym, czarnymi kwiatami przybranym kapeluszu krepowym, krzywo nasadzonym na włosy, wokół wąskich warg miała grymas jakiegoś uśmiechu, lecz obolałe powieki wilgotniały nieustannie.
Niedaleko posadzono dziewczynę o gładkiej okrągłej twarzy i wypchniętych na wierzch oczach, które były bez wyrazu; miała otwarte usta tak, iż widziało się białe lepkie dziąsła i stare zanikające zęby.
I wiele było opatrunków. Były opatrunki opasujące całą głowę, warstwa przy warstwie, aż ostało się jedno tylko oko, nie należące już do nikogo. Opatrunki, które pokrywały, i opatrunki, które ukazywały to, co było pod spodem. Opatrunki, które otwarto i w których teraz jak w brudnym łożu leżała ręka, co już ręką nie była. I owinięta noga, stojąca poza szeregiem, wielka jak cały człowiek.
Chodziłem wzdłuż i wszerz i siliłem się na spokój. Zajmowałem się skwapliwie36 przeciwległą ścianą. Spostrzegłem, że zawiera szereg pojedynczych drzwi i nie sięga sufitu, tak iż korytarz ten niezupełnie był oddzielony od przestrzeni przylegających.
Spojrzałem na zegarek; od godziny już przechadzałem się… Po chwili zjawili się lekarze. Najpierw kilku młodych, którzy przeszli z obojętną twarzą, wreszcie ten, u którego ja byłem, w jasnych rękawiczkach, chapeau à huit reflets37, w nieskazitelnym palcie. Spostrzegłszy mnie, uniósł nieco kapelusza i uśmiechnął się roztargniony. Była teraz nadzieja, że mnie zaraz zawołają, ale minęła znów godzina. Nie pamiętam, jak ją spędziłem. Minęła. Stary człowiek, coś jak posługacz, zjawił się w poplamionym fartuchu i trącił mnie w ramię.
Wszedłem do którejś z przyległych izb. Lekarz i młodzieńcy siedzieli koło stołu i patrzyli na mnie, podano mi krzesło. Już. I teraz miałem opowiedzieć, jak i co. Jak najkrócej, s'il vous plaît. Bo wiele czasu ci panowie nie mają. Było mi dziwnie na duszy. Młodzieńcy siedzieli i spoglądali na mnie z tą godną, fachową ciekawością, której się nauczyli. Lekarz, którego znałem, głaskał bródkę i uśmiechał się roztargniony.
Myślałem, że wybuchnę płaczem, lecz usłyszałem siebie mówiącego po francusku:
– Miałem już przyjemność udzielenia panu, panie doktorze, wszelkich informacji, jakich udzielić mogę. Skoro pan uważa za potrzebne wtajemniczanie tych panów, to po naszej rozmowie z pewnością potrafi pan to uczynić własnymi słowami, mnie to jest bardzo trudno.
Lekarz powstał z uprzejmym uśmiechem, podszedł z asystentami ku oknu i powiedział kilka słów, które podkreślił poziomym, kołyszącym ruchem ręki. Po trzech minutach jeden z młodzieńców, dystrakt i krótkowidz, wrócił do stołu i rzekł starając się patrzeć na mnie surowo:
– Pan, proszę pana, dobrze sypia?
– Nie, źle.
Po czym odskoczył z powrotem do grupy. Tam naradzano się jeszcze przez chwilę, a potem lekarz zwrócił się do mnie i oznajmił, że mnie każą zawołać. Przypomniałem, że zamówiono mnie na pierwszą. Uśmiechnął się i białymi rączkami wykonał kilka szybkich, skocznych gestów, które miały znaczyć, że jest niesłychanie zajęty.
Wróciłem zatem na swój korytarz, gdzie powietrze zrobiło się znacznie duszniejsze, i znów zacząłem chodzić tam i sam, choć byłem znużony śmiertelnie. Wreszcie wilgotny, gęsty smród zakręcił mi w głowie. Stanąłem przy drzwiach wejściowych i uchyliłem ich nieco. Ujrzałem, że na dworze jest jeszcze dzień i szczypta słońca – i było mi z tym nieskończenie dobrze. Ale nie postałem tak ani minuty, a już posłyszałem, że ktoś mnie woła. Kobiecisko jakieś, o dwa kroki siedzące przy stoliku, syknęło coś ku mnie. Kto mi kazał drzwi otwierać, pytała. Odparłem, że nie mogę znieść tego powietrza. A ona, że dobrze, że to moja rzecz, ale że drzwi muszą być zamknięte. Czy nie można by otworzyć okna? Nie, jest zakaz.
Postanowiłem zacząć chodzić znowu tam i z powrotem, bo to jednak było ostatecznie pewnym odurzeniem, a nie gorszyło nikogo. Ale kobiecie przy stoliku teraz i to się nie podobało. Spytała, czy nie mam żadnego krzesła. Nie, nie mam. Chodzić tu nie wolno; powinienem znaleźć sobie miejsce. Znajdzie się.
Miała rację kobieta. Znalazło się istotnie natychmiast miejsce obok dziewczyny z wysadzonymi na wierzch oczami. Siedziałem więc z uczuciem, że stan taki z pewnością musi przygotować mnie na coś straszliwego. Na lewo była zatem dziewczyna z gnijącymi dziąsłami; co było na prawo ode mnie, to zdołałem poznać dopiero po chwili. Nieruchoma, olbrzymia masa, która miała twarz i wielką, ciężką bez ruchu rękę. Strona twarzy, którą widziałem, była pusta, bez żadnych rysów i bez wspomnień – a niesamowity był ubiór, jak szata trupa ubranego do trumny. Wąska, czarna przepaska na szyi w równie luźny, nieosobisty sposób była przypięta do kołnierza, a po ubraniu widać było, że je ktoś inny naciągnął na to bezwolne ciało. Rękę położono na spodniach, tam gdzie leżała, a nawet włosy uczesane były jak przez umywaczki trupów i sztywno ułożone, jak włos wypchanych zwierząt.
Obserwowałem to wszystko z uwagą i przyszło mi na myśl, że to więc było miejsce z dawna mi przeznaczone, czułem bowiem, że teraz wreszcie dotarłem do punktu mego życia, na którym pozostanę. Tak, przeznaczenie dziwnymi chadza drogami.
Nagle tuż obok podniosły się szybkie, przerażone, obronne krzyki dziecka, a po nich cichy, zduszony płacz. W czasie kiedy wytężałem się, aby wywnioskować, gdzie to było, przedrżał znowu nikły, stłumiony okrzyk – i usłyszałem głosy, które pytały, i stłumiony głos, rozkazujący – a potem rozturkotała się jakaś obojętna maszyna i nie dbała o nic. Teraz przypomniałem sobie oną półścianę i zrozumiałem, że to wszystko dochodziło z tamtej strony drzwi i że tam szła robota w najlepsze. Istotnie, od czasu do czasu posługacz w brudnym fartuchu zjawiał się i kiwał. Już nawet nie myślałem o tym, że to mnie mogło dotyczyć. Czy to ja? Nie. Dwóch mężczyzn stało tam z krzesłem na kółkach. Posadzili w nim nieruchomą masę i ujrzałem oto, że to był stary, chromy38 człowiek, który miał jeszcze drugą, mniejszą, życiem zużytą stronę – z otwartym, mętnym, smutnym okiem. Wieźli go i obok mnie zrobiło się dużo miejsca.
I siedziałem myśląc, co też oni uczynią tej tępej dziewczynie i czy ona także będzie wrzeszczeć. Te maszyny w tyle warczały tak miło, fabrycznie, nic w tym nie było niepokojącego.
Lecz nagle wszystko się uciszyło – i w tę ciszę rzeki przemożny, zadowolony z siebie głos, który pono znałem:
– Riez!
Pauza.
– Riez!… Mais riez, riez!39
Ja już się śmiałem.
Nie mogłem pojąć, dlaczego ten człowiek tam się nie śmieje. Maszyna jakaś zaczęła turkotać, ale zaraz znów zamilkła, zamieniano słowa, potem podniósł
36
37
38
39