Ozimina. Wacław Berent

Ozimina - Wacław Berent


Скачать книгу
type="note">21 w świetliste chromy tłumnej żądzy użycia.

      Oto widzi wspomnieniem te wylegające na podwieczerz22 ciżby. „Circenses23!” – grzmi w tym gwarze i rozhuku wieczornym. Walą tłumy z burzą tej żądzy tajemnej, co chleb życia na chleb wyobraźni mieniać im każe, te same nieomal, co ongi za widowiska sprzedawały imperatorom wolności dusze, a dziewkę cyrkową wynosiły na tron Justynianowy. „Teodora!” – ryczał taki sam tłum może jak ten, który pcha się oto w natłokach po marmurowych schodach świetlistego pałacu, a szum swój głuchy przycisza nagle w szepty, rozstępuje się na boki; gdyż oto po marmuru stopniach, ścieżką purpurowego dywanu wstępuje lekką stopą, szelestna i wonna, w puchach zarzutki jak w piórach ptaka białego, czubem włosów miedzianych i lodowatą dla tłumów twarzą widna…

      Ona!

      Zaś dołem, w cieniu teatru – te z wieczornego przypływu tłumów na ulicach, z niezliczonych gorączkowych twarzy na schodach pałacu wyłaniające się w półmroku sali postacie spokojne jak robaki w burzy: te dżentelmeny z mdłego Cosmopolis, te fraki i smokingi bezlicowe, którym zwierciadło twarzy chyba nie powtórzy; wejrzenia poprawno nijakie, nienagannie żadne; ten stołeczny patrycjat użycia, te bezkręgowce miękkie, których najburzliwsza fala miękko niesie, te czarne robaki, żerujące z flegmą w barwnych burzach namiętności tłumnych.

      „Ah – bravo Toro! urla la gente…” – wpieszczał się tymczasem w salonie głos śpiewaka bogaczom przymilny.

      Tak było i wówczas! Taki sam głos, o tymże brzmieniu i barwie rozlegał się był wtedy na scenie, gdy zatopiony w morzu głów ludzkich w samym środku frakowych dżentelmenów kurczył się i jeżył na fotelu w swej kurtce aksamitnej – Pierrot chyba? – myślały monokle. Oto wtula głowę w ramiona, jak sowa w pióra, ręce wbił po łokcie w kieszenie szerokich rajtuzów, a białą twarzą i oczami wilka spogląda na nią, jak w kostiumie Cyganki czy też Colombiny jarmarcznej przemyka się oto ptakiem nieuchwytnym przed pożądaniami tysięcy – śmiechem i szydem24 śpiewająca.

      I zdawało się monoklom, że nad krzesła wyrzuci się ramionami Pierrot i krzyknie temu rywalowi o wejrzeniu tysięcy:

      „A jednak moja! moja! moja!”

      W stonowanym blasku marmurowej hali, gdzie brązowe świeczniki rozlewały czerwonawe światła, jej postać zatulona w białych puchach zarzutki, włosów miedzianych błysk, twarzy sztuczne zlodowacenie przed bliskimi oczami i uśmiech prawie bolesny, gdy jej podawał rękę do powozu. Drzwi ledwo słyszne25 zapadnięcie w zamku, cwałem a lekko ponoszona po brukach kareta.

      „A jednak moja! moja! moja!”

      Oddechy obojga gorące, w usta sobie przerzucane, warga o wargę. Przed nimi koni lekki cwał, za nimi szum odpływu głuchy: wezbrane morze tłumnej namiętności wraca w swe łożyska, bujny tłum rozpływa się po ulicach, rozszczepia w gnuśne jednostki.

      „Patrzy!” – krzyknęło w nim jakby na alarm, gdy diwa, poruszywszy się nieco na krześle, teraz dopiero spojrzała po raz pierwszy w jego stronę.

      Szarpnął się w tył i wywinął za portierę do sąsiedniego pokoju, omal nie nastąpiwszy na czarną kukłę Murzyna, wyciągającą ku niemu swą tacę mosiężną, a na niej dzban kryształowy i czarę: te same, które onego wieczora podawał było26 Woydzie.

      Pamięta! Burza egzotycznej po świecie namiętności wyrzuciła go w życie rodzime jak rybę na piachy – w onym właśnie czasie, gdy tu Woyda skończył ze sobą.

      Pamięta! Karawan brzydki aż do załkania kołatał i zgrzytał chwiejnymi kołami pod zakasaną spódnicą żałobnego wozu, pluskał po kałużach, kolebał trupem w pudle i podążał głupkowatym truchcikiem indolencji w grząskie piachy podmiejskie. Chowano marzyciela. Ta smętna karykatura rodzimego pognębienia wrażała mu w mózg jakby brunatnożółtą barwę rdzy, co przeżera, zda się, tę nędzę okolną i rzuca się nieomal na ludzkie oblicza, stępia nagle marudą bezduszną, która jest na tych twarzach beznadziejnym smutkiem apatii. Przez te nędze, halizny27 i piachy, pod spojrzeniem ludzi ponurych wiedzie droga do czyśćca… chyba – myślał – w jakiś buddyjski koszmar dzisiejszego świata. I wlokąc się tak za trumną z owstrętnionymi usty28, spostrzegał ze zdumieniem, że takich jak on jest tu więcej: ludzi porozumiewających się niemo wyrazem niesmaku i pogardy dla wszystkiego, co ich otacza, dusz czyśćcowych, które zaprzepaściły w sobie impulsy do życia. Jak ten oto, którego chowają! I zdawało mu się, że temu samobójcy z miłości zaśpiewają jego żałobnicy to requiem krucze: „Ohyda fałszu i obłudy, pakość29 jadowita porasta dziś te niwy, na których ongi młodsi znajdowali zachwycenie i poryw, starsi – wolę i dokonanie. Zatrute jest źródło ochoty wszelkiej! Nie warto niczego chcieć! Nie warto ku niczemu marzeniem nawet wybiegać! Zaś ta nędza, ten smęt, to ponure niedołęstwo naokół: wszystko to pozostać widocznie tak musi”.

      „Niejedenże to sercu rezultat – myślał teraz – i niejeden życiu okolnemu zysk: to moje spalenie się w żądzy egzotycznej i to ich wytlenie w uczuciach rodzimego zastoju?”

      I nagle stanęła mu przed oczami ta mała – Ola: to ciche marzycielstwo dziewczyny, zakażone gnuśnością okolną; jej drobne, zimne ciałko, spalone przez gnuśnych żarem własnej zmylonej duszy; jej słowa wreszcie, niby tego żagwienia się wnętrznego dymy fatalne: „brunatne, rude, rdzawe, ociekłe, błotne, zwiędłe, zmurszałe…”

      Otrząsł się całym ciałem.

      A gdy oczy podniósł, wzdrygnąć się musiał po raz drugi. Spozierały na niego ślepia białe tej wielkiej kukły Murzyna, wyciągającej w swych łapach goryla tacę mosiężną, a w niej dzban kryształowy i lodową niby czarę: te same, które onego wieczora podawał było Woydzie.

      Bydlęcą powagą nieodpartej jakby siły spoglądał na niego stróż zastoju, jak sam czas niemy, uczuć i namiętności rozkładowych świadek ponury, eunuch czarny z ślepiami jak przerażenie.

      Ocknął go z tego otępienia głos śpiewaka donośny:

      Perche la festa e del valore,

      Perche la festa e del va-lor!!

      „O czymże to on śpiewa? – zamyślił się nagle. – O «valore»: dzielności! że jej to świętem radosnym jest miłość – tam na świecie: gdzie krew z żył gorąca i w ramiona skore niby żelazo roztopione wpływa, gdzie każda namiętność czyni się sama życia potęgą zwycięską”.

      Andiam! – Andiam in guardia! – Andiam!

      Andiam! – Ah…

      Śpiew wzbijał się wciąż! – jak gdy ostatni na wiosnę słowik w kląsk ostatni uderzy, gardłem czas jaki przebiera, nutę wyciągnie i zapamięta się śpiewakiem: za echem własnym śląc głos już nie swój – w te gwiazdy po nocy migające; by tam aż, w gwiazd obliczu, przełamać głos podniebny w krzyk żądzy najniecierpliwszy!…

      Cieliste kobiety z dobrobytowego opasu, panie o miękkich spojrzeniach i pulchnych policzkach, luksusowe małżonki siedzące zawsze z apatycznym ruchem kolan niedomkniętych i te wiotkie, z cierpkim grymasem nudy na licu zopierzałym – wszystkie te kobiety spięła iskra życia w jeden łańcuch oczekiwania, przez który przebiegał niespodziany prąd namiętności egzotycznej. I uderzył w nie ten prąd raz w raz! raz w raz! łechcąc, drażniąc, podrywając nerwy w ciałach tłustych aż do zachwytliwego bólu.

      A gdy się śpiew skończył, oczywista na nucie efektu wysokiej, rozdartej, samego śpiewaka podejmującej na palce, wówczas stał


Скачать книгу

<p>22</p>

podwieczerz (daw.) – późne popołudnie. [przypis edytorski]

<p>23</p>

circenses (łac. circensis: cyrkowy, związany z igrzyskami) – igrzysk; fragment powiedzenia poety rzymskiego Juvenalisa, o prostych ludziach, którzy chcą od życia tylko chleba i igrzysk, panem et circenses. [przypis edytorski]

<p>24</p>

szyd (daw.) – szyderstwo, drwina. [przypis edytorski]

<p>25</p>

słyszny – dziś: słyszalny. [przypis edytorski]

<p>26</p>

podawał było – daw. konstrukcja, czas zaprzeszły o znaczeniu: dawniej (kiedyś, wcześniej) podawał. [przypis edytorski]

<p>27</p>

halizna – tu: pustkowie, ziemia jałowa. [przypis edytorski]

<p>28</p>

usty – dziś popr. forma N.: ustami. [przypis edytorski]

<p>29</p>

pakość (daw.) – obmierzłość, ohyda. [przypis edytorski]