Eugenia Grandet. Оноре де Бальзак
synów, którzy są licencjatami prawa. Zdaje mi się, że jeszcze widzę ów wieczór, kiedy to młodzi ludzie i damy wchodzili na krzesła, aby patrzeć, jak pani tańczy – ciągnął ksiądz, zwracając się w stronę swego żeńskiego przeciwnika. – Dla mnie pani sukcesy są tak żywe, jakby to było wczoraj…
„Och, stary ladaco” – rzekła w duchu pani des Grassins – „czyżby on mnie przejrzał?”
„Zdaje się, że będę miał wielkie powodzenie w Saumur” – rzekł sobie Karol, rozpinając surdut, zakładając rękę za kamizelkę i puszczając wzrok w przestrzeń w pozie, jaką lordowi Byronowi dał Chantrey.
Nieuwaga starego Grandet lub raczej zajęcie, z jakim zagłębił się w liście, nie uszły baczności ani rejenta, ani prezesa, którzy starali się odgadnąć treść pisma z niedostrzegalnych drgnień twarzy winiarza, w tej chwili silnie oświeconej świeczką. Winiarz utrzymywał z trudem spokój fizjonomii. Zresztą każdy może sobie wyobrazić tajone wzruszenia tego człowieka, kiedy czytał ten nieszczęsny list.
„Mój bracie, będzie niebawem dwadzieścia trzy lata, odkąd się nie widzieliśmy. Ostatnim przedmiotem naszego spotkania było moje małżeństwo, po którym rozstaliśmy się wesoło. To pewne, iż nie mogłem wówczas przewidywać, że ty będziesz kiedyś podporą rodziny, której pomyślność wówczas podziwiałeś. Kiedy ten list znajdzie się w twoich rękach, mnie już nie będzie. W położeniu, jakie zajmowałem, nie chciałem przeżyć hańby bankructwa. Trzymałem się do ostatniej chwili na skraju przepaści, wciąż mając nadzieję, że się utrzymam. Trzeba runąć! Połączone bankructwo mego agenta giełdowego i mego rejenta Roguin10 unoszą moje ostatnie zasoby i nie zostawiają mi nic. Ku mej rozpaczy, winien jestem blisko cztery miliony, mogąc przedstawić ledwo dwadzieścia pięć procent aktywów. Wina moje, zamagazynowane, przechodzą w tej chwili rujnującą zniżkę wskutek obfitości i jakości waszych zbiorów. Za trzy dni Paryż powie: »Grandet był łajdakiem«. Obleką mnie, uczciwego człowieka, w całun hańby.
Wydzieram synowi i nazwisko, które plamię, i majątek jego matki. Nie wie nic o tym ten biedny chłopiec, którego ubóstwiam. Pożegnaliśmy się czule. Nie wiedział, na szczęście, że ostatnie krople mego życia wyciekały w tym pożegnaniu. Czy nie będzie mnie kiedyś przeklinał? Mój bracie, mój bracie, przekleństwo dzieci to straszna rzecz; one mogą apelować od naszych przekleństw, ale ich klątwa jest nieodwołalna.
Słuchaj, jesteś moim starszym bratem, winien mi jesteś pomoc: spraw, aby Karol nie rzucił gorzkiego słowa na mój grób. Mój bracie, gdybym do ciebie pisał krwią i łzami, nie byłoby w tym więcej bólu, niż go wkładam w ten list: wówczas płakałbym, krwawiłbym się, byłbym trupem, nie cierpiałbym już więcej; ale cierpię i patrzę na śmierć suchym okiem. Jesteś więc ojcem Karola. Nie ma rodziny ze strony matki, wiesz czemu. Czemuż nie usłuchałem przesądów społecznych? Czemu uległem głosowi miłości? Czemu zaślubiłem naturalną córkę magnata? Karol nie ma rodziny. O, mój synu, mój synu nieszczęśliwy!
Słuchaj, bracie, nie błagałem cię o nic dla siebie; zresztą majątek twój nie jest może dość znaczny, aby wytrzymać obciążenie trzech milionów; ale błagam cię dla syna! Wiedz to, mój bracie: ręce moje złożyły się błagalnie z myślą o tobie. Bracie, umierając, powierzam ci Karola. Patrzę na swoje pistolety bez bólu, z myślą, że ty posłużysz mu za ojca. Karol mnie bardzo kochał; byłem dla niego taki dobry, nie sprzeciwiałem mu się nigdy, nie będzie mnie przeklinał. Zresztą, zobaczysz go; on jest łagodny, wdał się w matkę, nie sprawi ci nigdy zmartwienia. Biedne dziecko, przywykł do zbytku, nie zna żadnego z wyrzeczeń, na które nas obu skazała nędza naszych młodych lat. I oto jest zrujnowany… samotny. Tak, wszyscy przyjaciele odwrócą się od niego; i to ja będę przyczyną jego upokorzeń. Ach, chciałbym mieć ramię dość silne, aby go wysłać jednym ciosem do nieba, do matki. Szaleństwo!
Wracam do mego nieszczęścia, do nieszczęścia Karola. Posłałem go zatem do ciebie, byś go przygotował oględnie i do mojej śmierci, i do jego przyszłego losu. Bądź ojcem dla niego, ale dobrym ojcem. Nie wyrywaj go zbyt nagle z próżniaczego życia, zabiłbyś go. Błagam go na kolanach, aby się zrzekł wierzytelności, do jakich mógłby rościć sobie prawo jako spadkobierca swojej matki. Ale to zbyteczna prośba; on ma honor i odczuje, że nie powinien się przyłączać do moich wierzycieli. Zrób, aby we właściwym czasie zrzekł się sukcesji po mnie. Poucz go o twardych warunkach życia, na jakie go skazuję, a jeśli zachowa czułość dla mnie, powiedz mu w moim imieniu, że nie wszystko dla niego stracone. Tak, praca, która ocaliła nas obu, może mu wrócić fortunę, którą mu wydzieram, o ile zechce słuchać głosu ojca, który chciałby dla niego wstać na chwilę z grobu.
Niech jedzie, niech się puści do Indii. Mój bracie, Karol jest chłopak uczciwy i dzielny. Kupisz mu ładunek towaru; raczej umarłby, niż miałby ci nie oddać funduszu, który mu pożyczysz, bo pożyczysz mu, bracie, inaczej ścigałyby cię wyrzuty. Och, gdyby moje dziecko nie znalazło u ciebie pomocy ani serca, prosiłbym wiecznie pomsty u Boga za twoją nieczułość. Gdybym mógł ocalić trochę gotowizny, byłbym mu wręczył jakąś kwotę na poczet majątku matki; ale wypłaty z końca miesiąca pochłonęły wszystkie moje zasoby.
Nie chciałbym umierać w niepewności co do losu mego dziecka; chciałbym czuć święte obietnice w uścisku twojej ręki; ale brak mi czasu. Podczas gdy Karol będzie w drodze, muszę sporządzić bilans. Staram się dowieść rzetelnością swego upadku, że nie było w tej klęsce ani mojej winy, ani nieuczciwości. Czyż to nie znaczy pracować dla Karola? Bądź zdrów, bracie. Niech wszystkie błogosławieństwa Boga spłyną na ciebie za wspaniałomyślną opiekę, którą ci powierzam i którą przyjmiesz, nie wątpię o tym. Jest głos, który będzie się modlił za ciebie bez ustanku na owym świecie, w którym wszyscy mamy się znaleźć kiedyś i gdzie ja już jestem”.
– Rozmawiacie państwo? – rzekł stary Grandet, składając starannie list i chowając go do kieszeni.
Popatrzył na bratanka z miną pokorną i nieśmiałą, pod którą skrywał swoje wzruszenia i rachuby.
– Ogrzałeś się?
– Wybornie, drogi stryjaszku.
– No i co, a gdzież są kobiety? – rzekł stryj, zapominając już, że bratanek nocuje u niego.
W tej chwili Eugenia i pani Grandet weszły.
– Wszystko przygotowane na górze? – spytał stary, odzyskując spokój.
– Tak, ojcze.
– No i cóż, chłopcze, jeżeli jesteś zmęczony, Nanon zaprowadzi cię do twego pokoju. Ba, ba, to nie będzie apartament fircyka, ale darujesz biednym winiarzom, którzy nigdy nie śmierdzą groszem. Podatki zjadają wszystko.
– Nie chcemy być natrętni, Grandet – rzekł bankier. – Może masz do pogadania z bratankiem, życzymy wam dobrej nocy. Do jutra.
Na te słowa zebrani wstali, każdy ukłonił się na swój sposób. Stary rejent poszedł do sieni po latarkę i zapalił ją, ofiarując się państwu des Grassins z odprowadzeniem. Pani des Grassins nie przewidziała wypadku, który miał zakończyć tak wcześnie wieczór i służący jej nie zjawił się jeszcze.
– Zrobi mi pani ten zaszczyt, aby przyjąć moje ramię? – rzekł ksiądz Cruchot do pani des Grassins.
– Dziękuję księdzu – odparła sucho. – Mam syna.
– Nie jestem kompromitujący dla dam – rzekł ksiądz.
– Podaj ramię księdzu Cruchot – rzekł mąż.
Ksiądz pociągnął piękną panią dość żywo, aby się znaleźć o kilka kroków przed małą karawaną.
– Bardzo przystojny ten młody człowiek – rzekł, ściskając
10