Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
dlaczego wolę grać „na tak”.

      – O kurwa! – warknął Mareczek, ostro pociągając nosem.

      Oczywiście zdarzają się też wyjątki. I to wyłącznie in minus.

      Mareczek był jednym z nich. To jeden z moich najstarszych kumpli. Wychowaliśmy się na tym samym osiedlu, chodziliśmy do tej samej szkoły, a do pewnego momentu podkochiwaliśmy się w tych samych laskach. Potem zacząłem pędzić po drabinie życia, na którą on nadal ślamazarnie się wdrapywał. Mareczek pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej jako menedżer do spraw czegoś tam. Dostaje dziesięć kawałków na rękę, z których jedną trzecią oddaje na córkę i byłą żonę. Lubi przyćpać. Ale to już wiecie.

      – Co to jest? – zapytał.

      – To co zawsze – stwierdziłem. – Czyli chuj wie.

      Pochyliłem się, żeby załadować proch. Jedna dziurka, druga dziurka, kilkusekundowy wstrząs, czekanie na efekt. Na pierdolony armagedon.

      – A jeśli któregoś dnia dostaniesz dopalacze, po których kompletnie nas poskłada? Co wtedy? – zapytał Mareczek, pociągając szczypiącym nosem.

      – Wiem, że to nie jest czysta kokaina – odparłem. – Ale ufam człowiekowi, który to załatwia.

      – Pytanie, czy on może ufać facetowi, od którego to bierze.

      – Tego się nigdy nie dowiemy. Zresztą nieważne. Jakoś trzeba umrzeć. Wolę tak, niż gdybym miał na stare lata robić pod siebie.

      Zapomniałbym wspomnieć: Mareczek ma małą pałę. Bardzo małą. Mikroskopijną. Kiedyś, słaniając się na nogach, zdobył się na takie wyznanie. Pewnie tego nie pamięta, ponieważ ciągle się przechwala, że doprowadza do rozkoszy kolejne panny. To dlatego Mareczek jest wyjątkiem. On zawsze przegrywa. Czasem trzy do pięciu. A czasem zero do pięciu.

      Co innego Wojtuś, któremu właśnie przekazałem zrolowany studolarowy banknot – nasze zielone narzędzie szczęścia.

      – Dużo tego masz? – spytał, popijając drinka. Jacka daniel’sa z colą. Wiem, co wielu z was sądzi o takim połączeniu. Ale szczerze? Mam to gdzieś.

      – Cztery sztuki – odparłem. – Po jednej dla każdego z nas i jedną na zapas.

      – Sporo.

      – I do tego po dwa MDMA na głowę.

      Wojtuś przewrócił oczami i zagwizdał. Zawsze tak reagował, kiedy się dowiadywał, ile mamy ćpania. Nie mógł przyswoić, że tolerancja każdego ćpuna rośnie, przez co musi ładować coraz więcej, aby osiągnąć ten sam efekt.

      On nie miał problemów z pannami. Miał za to problem z pracą. Zajmował się jakimiś kulturalnymi bzdetami: pisał recenzje filmowe, prowadził Facebooka instytucjom kultury, promował festiwale muzyczne. Dostawał za to śmieszne pieniądze. Pewnie dlatego stroił się w hipsterskie łachmany, zapuszczał coraz dłuższą brodę i zachowywał tak, jakby jego życie nie miało mety. Czy raczej: jakby nie czuł potrzeby, aby stać się kimś, zanim ją osiągnie.

      – Posłuchajcie tego. – Wojtuś, jak zawsze wczuwając się w rolę didżeja, odpalił jakiś kawałek na YouTubie. Z rozżarzonym petem w ustach, stojąc przy otwartym na oścież oknie, z którego rozciągał się widok na budzącą się do życia Chmielną, zaczął się gibać, jakby dostał drgawek. – To Off Kilter, stary numer Tippera, zajebistego londyńskiego producenta. Wiecie, co znaczy „off kilter”?

      – Niestabilny – powiedziałem.

      – Właśnie. A teraz, pamiętając o tym tytule, wczujcie się w te dźwięki. Czujecie to? Jakby zaraz miała jebnąć podłoga.

      Albo głowa, pomyślałem. To nie do końca były moje klimaty. Choć w tym stanie, pobudzony i nakręcony, z kokainowym tsunami przetaczającym się przez żyły, mogłem się bujać nawet do rytmicznych beknięć.

      Był jeszcze Rafał. A w zasadzie Konfident – tak go nazywałem w myślach. Znamy się już ponad dwadzieścia lat, jeszcze dłużej niż z Mareczkiem i Wojtusiem. Ale mam wrażenie, że coraz mniej o sobie wiemy. Nasze światy zadziwiająco się rozjechały. Konfident nie wali dragów, mało pije, niewiele mówi. Od dziesięciu lat ma żonę, której podobno nie zdradza. W dodatku wydaje się usatysfakcjonowany pracą specjalisty w jednej ze spółek Skarbu Państwa. Straszny dziwak.

      – Ciekawe, kiedy zaczniecie wcierać ten syf w dziąsła. – Konfident stanął w progu kuchni, z irytującym uśmieszkiem na gębie.

      – Po co? – zdziwił się Mareczek.

      – Z konieczności. Bo będziecie mieć tak rozpieprzone śluzówki, że przez nos się nie da.

      – Nie siej defetyzmu – odparł Wojtuś. – Jeszcze nikt nie zginął od okazjonalnego wciągania.

      – Ale niewielu na okazjonalnym się zatrzymuje.

      A ja, żeby pokazać, jak głęboko w dupie mam wynurzenia Konfidenta, wytrząsnąłem kolejną grudę na blat i zacząłem ją dzielić na porcje.

      – Stary, dopiero co walnęliśmy po jednej – zauważył lekko przerażony Mareczek. A zarazem lekko podjarany tempem, jakie narzuciłem.

      Spojrzałem na dwie puste tytki. Potem na opróżnione szklanki z łychą. Wreszcie na zegarek. Dwudziesta pierwsza. Wszystko, co najlepsze, dopiero przed nami. Wróciłem do dzielenia ścieżek.

      – Nie mazgaj się – powiedziałem. – Proch musi wjechać szybko i mocno. Jak pójdziemy do klubu, nie będziesz co dziesięć minut biegał do kibla. Chyba że z jakąś panną. Albo żeby sobie zjechać.

      – Ręką kolegi – rzucił Wojtuś.

      – Albo twoją japą – odburknął Mareczek.

      Kiedy chłopcy, żeby sobie dokuczyć, przerzucali się niezbyt wyszukanymi obelgami, wchłonąłem kolejną ścieżkę. Wyprostowałem się, pociągnąłem parokrotnie nosem i podszedłem do lodówki. Ukręciłem kolejnego drinka: lód, łycha, cola. Nic wyszukanego, ale przecież nie o alkohol w tym wszystkim chodzi. Stanąłem przed laptopem. Wojtuś był zaaferowany pozbywaniem się następnej kreski, więc przełączyłem jego łomot. Odpaliłem Wojnę. Fisz w duecie z Nosowską. Ustawiłem maksymalną głośność, podszedłem do przedpokoju i zatrzymałem się przed lustrem.

       Nie bądź mi wrogiem i chwyć mocno mnie za kark

       W tę zimną, nocną porę…

      Bujając się do muzyki, poprawiłem fryzurę, symetrycznie rozrzucając długie pióra. Rozpiąłem górny guzik koszuli. Wyglądałem jak surfer. Jak pieprzony australijski surfer. Kiedy zacząłem poruszać biodrami, jakbym chciał wydymać swojego lustrzanego klona, zobaczyłem w odbiciu Konfidenta.

      – Co słychać w pracy? – zapytał.

      W pracy. Nigdy nie myślę o tym, co robię, jak o pracy. To strasznie plebejskie.

      – Świetnie – odparłem. – Właśnie ruszam z grubym projektem. Mam przeprowadzić przejęcie spółki.

      – Nie wiedziałem, że zajmujesz się takimi rzeczami.

      – Dopiero zaczynam. Ale czuję, że mi się spodoba. A co u ciebie?

      – W porządku. Majka chce trzeciego dziecka. Ja chyba też.

      – Gratuluję.

      – Jeszcze nie ma czego, ale dzięki. – Znów wciągnął na gębę kretyński uśmieszek. – A ty?

      – Co ja?

      – Nie zamierzasz się ustatkować?

      Głupi kutasina. Zawsze ocenia ludzi przez pryzmat swojego


Скачать книгу