Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
– powiedziała Maria, gdy zatrzymali się przed rondem Daszyńskiego. – Jeśli twoja teoria jest prawdziwa i stoi za tym jeden człowiek, to wiemy, że starannie zaplanował porwania. Tak żeby w żaden sposób nie dało się go namierzyć i zlokalizować. Wiemy też, gdzie nie warto szukać tych dziewczyn.

      Pewnie zdążyliście wyłapać różnice w funkcjonowaniu mózgów obojga policjantów. Oleg to typowy umysł ścisły. Analityk. Gość, który potrafi kopać w danych i wyciągać z nich wnioski. Ma niezłą pamięć i jest do bólu logiczny. Dzięki temu zauważył, że od jakiegoś czasu znikają młode cycate blondyny, które przyjechały do Warszawy na studia. Z kolei Maria ma instynkt śledczy i potrafi wyciągać wnioski z danych, których nie widać. Dlatego szybko zrozumiała, że nie powinni się koncentrować na ostatniej lokalizacji telefonów tych gąsek, ponieważ jest to rodzaj kamuflażu. Tak znaczący rozstrzał sugeruje, że porywacz próbował zrobić policjantów w trąbę.

      I prawie mu się to udało.

      – Mogę cię o coś zapytać? – odezwała się Maria.

      – Pewnie.

      – Pochodzisz z Ukrainy, prawda?

      Oleg kiwnął głową.

      – Ze Lwowa. Mieszkałem tam przez kilka lat. Potem razem z rodzicami wyjechałem do Polski.

      – Dlaczego?

      – Chcesz wersję oficjalną czy nieoficjalną?

      – Prawdziwą.

      Oleg skrzywił się, jakby ktoś próbował wepchnąć mu sztycę rowerową w dupę. Zawsze przybiera taką minę, kiedy musi powiedzieć coś, na co nie ma ochoty.

      – Mój ojciec był przedsiębiorcą. Właściwie próbował nim być, bo w Związku Radzieckim nie istniała prawdziwa przedsiębiorczość. W czasie odrodzenia narodowego starał się rozkręcić kilka interesów. I pewnie by mu się udało, gdyby nie nadmierne zainteresowanie paru działaczy z Komunistycznej Partii Ukrainy. Wiedząc, że mogą sobie pozwolić na wiele, ograbiali go niemal z całego zysku. A kiedy spróbował się postawić, nasłali na niego zbirów. Spuścili mu taki wpierdol, że do końca życia się nie pozbierał. Na szczęście miał dość rozwagi, żeby zgarnąć żonę oraz dzieciaki i uciec z kraju, zanim stanie się coś strasznego.

      Maria odwróciła się do Olega. Uśmiechnęła się. Uśmiechem pełnym cierpienia i współczucia. Jednego i drugiego w dawkach zdecydowanie przekraczających normę. Zadziwiające, jak kobieta, która często nie jest w stanie wykrzesać z siebie elementarnych emocji, w jednej sekundzie potrafi się zamienić w Matkę Teresę z Kalkuty.

      – To prawda, co mówił Papszon? O tobie i informatyce?

      – Zawsze lubiłem matmę i fizykę. A kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych po raz pierwszy zobaczyłem komputer, z miejsca się zakochałem. Dostałem się na informatykę na Politechnice Warszawskiej. Nauczyłem się programować. Chciałem pójść w ślady ojca i zostać przedsiębiorcą. Ale położyłem dwie firmy, jeszcze zanim zapanowała moda na start-upy. W końcu przełknąłem dumę i zdecydowałem się robić dla korpo.

      – Chyba nie wyszedłeś na tym źle.

      – Nie. To znaczy… – zawahał się – nie wyszedłem źle pod względem finansowym. Ale sama robota była nudna jak psia dupa. Poza tym nie wiem, czy się orientujesz, jak się traktuje informatyków w wielkich firmach, które nie wytwarzają oprogramowania czy elektroniki.

      – Nie mam pojęcia.

      – Jak podludzi. Małpki od pisania kodu albo reperowania komputerów. Być może wynika to z zawiści, w końcu zarabiamy więcej od większości pracowników. A może z przeświadczenia, że jesteśmy bandą zacofanych trolli, którzy słuchają Behemotha, śmieją się z nerdowskich żartów i nie zmieniają skarpetek.

      – A nie jesteście nerdami?

      – Niektórzy są. Ale nie ja.

      – A więc poszedłeś do policji, żeby odreagować?

      Oleg wzruszył ramionami.

      – Chyba można tak powiedzieć.

      Maria ponownie na niego zerknęła i posłała mu kolejny uśmiech. Znów współczujący. Znów przekraczający wszelkie normy.

      – To naprawdę chujowo wybrałeś.

      * * *

      Renulka też miała wybór.

      Gdyby pogodziła się z losem, pozwoliłbym jej w pełni korzystać z trzystu metrów kwadratowych moich podwarszawskich włości. Mogłaby wchodzić do kuchni, łazienki i salonu, używać siłowni, oglądać seriale na osiemdziesięciocalowej plazmie. Dałbym jej dostęp do każdego pomieszczenia, z moją sypialnią, z której nigdy nie korzystałem, włącznie. Ba, wręczyłbym jej klucze i pozwolił wychodzić na patio. Mogłaby wynieść leżaki przed dom, sączyć drinki z parasolką i łykać promienie intensywnego lipcowego słońca. Mi casa es su casa.

      Ale ona wolała urządzić dramę. Jak w horrorze klasy B. Zamiast seriali, opalania i drinków wybrała klaustrofobiczny pokój w piwnicy, sranie do wiadra i chłeptanie wody z wielkiej plastikowej michy. Jak pies. Jak suka.

      A wystarczyło przystać na moje warunki.

      Spojrzałem przez wizjer. Zwykle widzę przez niego uroczo spłakaną, skamlącą, prosząco-błagającą kobietę. Najczęściej blondynkę z okrągłymi niebieskimi oczami i sporymi cyckami – lubię laski w typie wiejskich dziewczyn. Błagającą, żebym jej nie bił. Nie gwałcił. Nie zabijał. Pozwalam im wyśpiewać kilka dekalogowych marzeń, pokwilić, porozpaczać, ponieważ lubię kontemplować ich histerię. Napawać się wyższością. Chłonąć tę jakże typową dla naszego społeczeństwa sytuację: przewagi mężczyzny nad kobietą, bogatego nad biedną, mądrego nad głupią.

      Ale Renulka nie histeryzowała, tylko spokojnie leżała na materacu. Była zatopiona we śnie. A przynajmniej w półśnie.

      Otworzyłem na oścież metalowe drzwi. Zanim Renulka się w pełni rozbudziła, przeciągnąłem szlauch z korytarza. Zanim się zorientowała w sytuacji, odkręciłem zamocowany przed wejściem kran. Zanim zaprotestowała, trysnąłem jej w twarz lodowatą wodą.

      Dopiero teraz zaczęła histeryzować. Zrobiłem z niej rozhisteryzowaną miss mokrego podkoszulka.

      Kiedy skończyłem, odłożyłem szlauch i wszedłem do nowego domu Renulki. Zbliżyłem się do niej. Ostrożnie, ponieważ nigdy nie wiadomo, na jaki pomysł wpadnie ktoś, kto wybrał odstręczającą norę zamiast drinków z parasolką. Ale ona nie była nastawiona wojowniczo. Zziębnięta i roztrzęsiona, z sutkami sterczącymi pod cienką koszulką, stała w kącie i obejmowała mokre ciało. Wyciągnąłem przed siebie rękę.

      – Połknij to – powiedziałem.

      Z przerażeniem spojrzała na garść tabletek, które ledwo zmieściłem w dłoni. Potem z przerażeniem zerknęła na mnie.

      – To dla twojego dobra. Wiem, co robię. Jestem lekarzem.

      Nie mam pojęcia, czy mi uwierzyła. Pewnie nie. Ale strach zwyciężył z wiarą.

      – Co to jest? – spytała, niepewnie sięgając po pigułki.

      – Klonazepam i tetrazepam. Na rozluźnienie i uspokojenie.

      Sam się zdziwiłem, że powiedziałem prawdę. Zapomniałem tylko wspomnieć, że dzięki mojemu panaceum stanie się bezwolną szmatą, z którą będę mógł robić, co mi się tylko zamarzy. No i nie dodałem, że będzie po tym miała przyjemną narkotyczną jazdę. A przynajmniej jazdę.

      – Popij – powiedziałem, wskazując miskę z wodą.

      Przez parę sekund ważyła


Скачать книгу