Życie za życie. Alex Dahl
ale z ogromnym trudem, tak jakbym nie mogła nabrać dostatecznie dużo powietrza. – Gapię się na ptaki frunące po niebie, na lśniące stalowoniebieskie morze. Widzę siebie nad jego powierzchnią, dotykającą ciemnej wody, przełykającą wielkie łyki słonej wody, otwierającą oczy i mrugającą wśród mieszaniny szarości i błękitów, moje kończyny stają się powolne i chłodne, potem nieruchomieją.
– Fakt, że doświadczasz tego uczucia, nie wydaje mi się dziwny.
– Nie mogę… – zaczynam, ale nie kończę zdania, bo nie wiem, co chciałam powiedzieć. Rozważam wstanie i wyjście, robiłam tak już nieraz. Ale nie mam dokąd uciec. Ptaki ponownie, wciąż wolne, szybują nad oceanem, ich paciorkowate ślepia wpatrzone w horyzont, myślą tylko o locie, odpoczynku i pokarmie. Nie rozumiem, skąd dochodzi ten okropny, przenikliwy dźwięk, dopóki Karen Fritz nie kładzie swojej robótki na stole, nie wstaje, nie przemierza odległości między naszymi fotelami i nie klęka obok mnie.
– Już dobrze – mówi, wciskając miękką chusteczkę w moją zaciśniętą pięść. – Alison, zamknij oczy. Właśnie, nie otwieraj ich, skup się na oddechu.
Ale ja nie mogę oddychać.
– Chcę iść do domu – szepczę.
***
W kuchni wlewam wódkę do szklanki i szybko ją piję. Nasłuchuję odgłosów wydawanych przez Sindrego, ale nic nie słyszę. Drzwi do jego gabinetu są zamknięte, podłogę na korytarzu rozświetla srebrne światło. Czyżby znowu zasnął na krześle? Zakładam kożuchowe buty i wychodzę na zewnątrz. Postanawiam iść pieszo, choć to dość daleko.
***
Teraz, jesienią, jezioro wygląda inaczej niż w lipcu. Woda jest czarna, na płyciznach rozjaśnia się do złotobrązowej, a dym z kominów okolicznych gospodarstw dryfuje w stronę miejsca, w którym stoję na mokrej plaży. Wdycham dym, próbując kontrolować swój oddech. Jest jeszcze bardzo wcześnie rano, przed ósmą, a wódka, którą wypiłam przed przyjściem tutaj, kłuje mnie w brzuchu. Jesień była kiedyś moją ulubioną porą roku, uwielbiałam deptać po pomarańczowych liściach, ostre poranne powietrze, zapach dymu i opróżnionej ziemi.
Daleko na jeziorze woda faluje, jakby ktoś mieszał ją od środka. Podnoszę niewielki kamień i rzucam go do wirującej wody, potem biorę kolejny i kolejny. Rzucam trzydzieści jeden kamieni, wreszcie zmuszam się do zaprzestania liczenia. Zamykam oczy i po prostu stoję w tym miejscu, skupiając się na tym, jak to jest mieć stopy zapadające się w błotnistą plażę, na której jest pełno ostrych kamieni.
Karen mówi, że mowa może być potężnym narzędziem w radzeniu sobie z żałobą, więc się staram, ale wszystkie te słowa, które mówię do niej na głos, rozpuszczają się w ciemnym powietrzu. To jak modlitwa, chociaż nigdy w życiu się nie modliłam – nigdy nie odczuwałam potrzeby rozmowy z Bogiem. Po co rozmawiać z kimś, kto najprawdopodobniej nie istnieje? Teraz to rozumiem. Wyobrażam sobie, że każde utracone dziecko staje się bogiem swojej matki.
Amalie nigdy nie odpowiada, a cisza przesącza się przez moją skórę i wywołuje dreszcze w mym wnętrzu. Mimo wszystko nie potrafię przestać, bo może pewnego dnia przybliży mnie to do miejsca, w którym teraz jest.
Otwieram oczy i rozglądam się wokół. Ona jest tutaj – moje dziecko jest teraz tutaj ze mną, czuję ją. Czuję ją w ziemskim, chłodnym oddechu lasu, w ciemnym blasku jeziora, jej jeziora. Jest w cichym powietrzu, uwięzionym w cieniach naszego domu. Jest w oczach taty, gdy on o niej myśli. Jest w nieobecnym wyrazie twarzy brata, w jego roztrzęsionych dłoniach – w jego biednych dłoniach z poobgryzanymi paznokciami. Jest w każdej myśli, która przechodzi przez mój zagmatwany umysł, w każdej kropli krwi, która pędzi przez moje złamane serce. Obserwuję cienkie smugi kondensacyjne odbijające się na ciemnej wodzie, przypominające równoległe, namalowane kredą kreski na tablicy, a potem zamykam oczy.
Zastanawiam się, czy przyjście tutaj to oznaka prawdziwego szaleństwa, i na chwilę otwieram oczy, spodziewając się, że ta chwila minie, że przestanę ją czuć, ale tak nie jest; wciąż tu jestem, moje stopy mocno stąpające po ziemi, i ona też: na drzewach, w pełnym dymu, chłodnym powietrzu. W wodzie.
Jesteś tutaj, szepczę.
Stoję jeszcze chwilę, zupełnie nieruchomo, tak jakby zakotwiczona w tym miejscu, skupiona wyłącznie na oddychaniu i czuciu. Gdy ponownie się odzywam, mój głos jest pusty i płaski niczym źle zapamiętana piosenka.
Bez ciebie nie mogę oddychać.
***
Groszki na talerzu Olivera: szesnaście sztuk. Krople deszczu, które nadal znajdują się na oknie: czterdzieści sześć. Liczba razy, gdy sięgam po szklankę z wodą, a następnie uświadamiam sobie, że zostawiłam ją przy zlewie: trzy. Książki pozostawione na stole w salonie: siedem. Liczba Xanaxów, które wzięłam po powrocie znad jeziora: jeden. I pół.
– Alison? – słyszę głos Sindrego, zerkam w jego stronę i uświadamiam sobie, że obaj czekają, aż odpowiem na jakieś pytanie. – Wyglądałaś na nieobecną – mówi łagodnie.
– Przepraszam – odpowiadam.
– Czy ryba ci smakuje? – Sindre wskazuje kawałki łososia, które porozrzucałam po całym talerzu.
– Tak. Dziękuję. Jest… naprawdę smaczna. Dziękuję… że to robisz. – To pierwszy raz od bardzo dawna, gdy usiedliśmy do wspólnego posiłku, i pierwszy raz od lipca, gdy siedzimy przy tym stole we troje. Ostentacyjnie wsadzam do ust kawałek łososia i żuję, licząc. Osiemnaście, dziewiętnaście.
– Alison?
Podnoszę wzrok.
– Dzisiaj w szkole na biologii uczyliśmy się o przeszczepach. – Oliver ma bladą twarz, czerwoną przy linii włosów. Jego zbyt duże zęby lśnią, gdy mówi dalej.
– Oliverze! – mówi ostro Sindre.
– Nie – przerywam mu łagodnie. – Niech mówi.
– Dowiedzieliśmy się, że narządy jednej osoby mogą uratować nawet osiem ludzkich żyć.
– Och – mówię. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem.
– Ja… Uważam, że to niesamowite – mówi i patrzy to na Sindrego, to na mnie. – Ona z pewnością by tego chciała, wiecie? Ona…
– Oliverze – przerywa mu Sindre. – Proszę. Proszę, po prostu jedzmy.
– Kochanie, chcę usłyszeć, co on ma do powiedzenia – mówię tak miłym głosem, jaki udaje mi się z siebie wydobyć.
– Ale ja nie chcę. – Sindre rzuca nóż, który z hukiem spada na podłogę. Kładę dłoń na dłoni Olivera. Chłopiec się wzdryga, ale nie zabiera ręki.
– Czego jeszcze się dowiedziałeś, kochanie?
– Czytaliśmy o kobiecie, która przez całe życie była wegetarianką, a potem dostała serce kogoś, kto uwielbiał burgery i tak dalej, i po przeszczepie zaczęła jeść głównie mięso. – Kiwam głową, a potem sobie uświadamiam, że powinnam się uśmiechnąć. Więc się uśmiecham.
– Wow.
– Tak. To się nazywa pamięć komórkowa. – Przerywa na długo, dźga widelcem kilka groszków, a potem mówi dalej: – Czy wiemy, które narządy Amalie zostały oddane innym ludziom?
Znowu czuję palenie, te języki ognia gryzące mnie w żołądek, ostre gorąco pod powiekami. Czyste, złożone dłonie konsultanta, spuszczona głowa, jego niemożliwe słowa, Tak strasznie mi przykro. Lepka cisza pokoju bez okien, miła, bezlitosna obecność dwóch pielęgniarek, jednej starej i jednej młodej, jak to dobrze, że one płakały za Amalie w tych chwilach, w których my byliśmy