Cymanowski chłód. Magdalena Witkiewicz
Moja matka nie żyje, więc jakby co, to wpadaj o każdej porze.
– Moja stara mi coś wspominała… Trochę głupio zagaiłem na początku, sorry… – powiedział Jacek.
Widać było, że jego myśli są już zupełnie gdzie indziej. Szybko dopił piwo, po czym wstał, przybił piątkę z Adamem i zaraz potem już go nie było.
– I to by było na tyle ze współpracy z karkiem mięśniakiem – mruknął Kostuch. – Nawet za siebie nie zapłacił.
Adam był pewien, że musi poszukać kasy gdzie indziej, ale życie napisało inny scenariusz.
– Coś się stało, Adaś?
Kostuch drgnął, a potem spojrzał za siebie i zobaczył stojącego po drugiej stronie drogi terenowego nissana, którego właściciel właśnie wysiadał. Zawiślak zamknął drzwiczki, a potem nasunął na głowę kaptur przeciwdeszczowej kurtki i zbliżył się do swojego pracownika.
– Dzień dobry, panie Jurku – rzekł Adam. – Na chwilę tylko przystanąłem i już jadę. Wiem, że powinienem być wcześniej, ale trochę mi zeszło na cmentarzu.
– Moja Hania, to znaczy Ania, mało jajka nie zniesie, bo mąka się skończyła, a ciasto na pierogi potrzebne. Niektórzy już się na rocznicę ślubu zjechali i chcieliby na kolację…
– Zaraz ruszam i uwinę się góra w godzinę. Przepraszam.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Zawiślak spojrzał najpierw na krzyż, a potem na zapalony przy nim znicz.
– To ty zapaliłeś? – zapytał, jakby natychmiast zapominając o wyrzucie, który przed chwilą był słyszalny w jego głosie.
– Tak, ja.
– Komuś konkretnie?
– Tak, mojemu tacie – skłamał Kostuch bez mrugnięcia okiem.
– A co się stało? Jakieś złe wieści z zagranicy? – zatroskał się Zawiślak. – Niedawno mówiłeś, że ciągle nie wiesz, co się z nim dzieje…
– Nie, panie Jurku. Temu prawdziwemu tacie. Chyba trzeba się pogodzić z tym, o czym wszyscy wiedzą od dawna. Pan pewnie też?
Właściciel pensjonatu uciekł gdzieś wzrokiem i wykonał bliżej nieokreślony gest ręką.
– No cóż…
– Zapaliłem też na cmentarzu, ale tutaj… Pan wie, że został znaleziony niedaleko stąd, w rowie melioracyjnym?
– Tak, wiem. – Zawiślak odrzucił poły kurtki i schował dłonie do przednich kieszeni spodni.
– Poszedłbym na samo miejsce, ale wiem, że te zakupy są do zrobienia. Ale chciałem choćby symbolicznie, bliżej miejsca jego śmierci.
– Rozumiem.
– Żałuję, że to wszystko dotarło do mnie dopiero teraz… Głupi byłem, że się przed tym wszystkim broniłem. Pan się przyjaźnił z tatą. To był dobry człowiek, prawda?
Zawiślak spojrzał Adamowi w oczy i skinął głową.
– Bardzo dobry. To była wielka tragedia. Mógł jeszcze pożyć…
Kostuch zauważył, że śniada twarz jego szefa nagle jakby nabrała rumieńców. Pan Jerzy ciągle trzymał ręce w kieszeniach, ale znów działo się to, co zwykle, gdy był zdenerwowany – bawił się czymś, co trzymał w prawej. Nagle wyjął z niej dłoń, by otrzeć nią czoło, i wtedy na ziemię upadł ponad półmetrowy rzemień, w którym Kostuch rozpoznał kawałek końskich wodzy. Adam chciał go podnieść, ale Zawiślak był szybszy. Jakby speszony, schował fragment uprzęży z powrotem.
– Jedź już, Adaś – mruknął. – Ja też właśnie wybieram się zapalić mu znicz. Najpierw Łukaszowi, a potem jemu. Jak powiedziałem wcześniej Władek… to znaczy twój tato mógł jeszcze pożyć. Podobnie jak mój syn. Ale co zrobić, takie życie…
– Ma pan rację, panie Jurku. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu.
Chwilę potem Zawiślak odjechał, a Kostuch jeszcze przez jakiś czas patrzył w ślad za oddalającym się w stronę Cyman nissanem patrolem. Zastanowiło go, że w tym zimnie wspomnienie sprzed ponad czterech lat wywołało w panu Jurku aż tak duże emocje, ale potem uznał, że to raczej chodziło o Łukasza, syna Zawiślaka, od którego śmierci minął przecież tylko nieco ponad rok.
Adam raz jeszcze zwrócił się w stronę krzyża, odmówił krótką modlitwę za duszę Dagmary, a potem wskoczył do swojego bmw i ruszył w stronę Cymanowskiego Młyna.
Dwa dni po spotkaniu w Kościerzynie Jacek Sztoltman zapukał do drzwi domu Kostucha.
– W dalszym ciągu potrzebujesz roboty? – zapytał.
Była ósma rano, a Adam poprzedniego wieczoru skutecznie powalczył z dwoma tanimi winami, więc przez chwilę mrużył oczy i starał się przygładzić sterczące na wszystkie strony włosy. Był w samych spodniach, które zapomniał zdjąć, zanim położył się do łóżka.
– Wejdź, Jacuś – wychrypiał. – Tylko się trochę ogarnę. Jakąś koszulkę włożę… Chodź. – Odsunął się, robiąc przejście.
– Nie mam czasu, Adam. Sam jesteś?
– Sam.
– Mówiłem ci, że słyszałem o robocie. To aktualne. Tylko to nie będzie łatwe, od razu ci mówię.
Kostuch znieruchomiał.
– Co trzeba zrobić i za ile? – wydukał.
– Co trzeba zrobić, to nie ja ci będę mówił. Na razie chodzi o to, czy weźmiesz każde zlecenie.
– Jak dam radę, to wezmę. Mówiłem ci, że mam nóż na gardle.
– Mokrą robotę też weźmiesz?
– Mokrą robo… – Adam przerwał i znów doznał tego samego uczucia, jak po spowodowaniu wypadku; wydawało mu się, że w jednej chwili cały alkohol wyparował z jego organizmu. – Mokrą robotę? Co masz na myśli, Jacek?
– A co się ma na myśli, gdy się mówi o mokrej robocie? To byłaby jednorazowa akcja. Jesteś nowy, nikt by nie skojarzył. Miałbyś wszystko na talerzu. Parogodzinna wycieczka w nocy. Wyjazd wieczorem, powrót przed świtem. Płatność gotówką zaraz po wszystkim.
– Ale gdzie miałbym jechać? Jak? Za ile?
– Ktoś by cię odebrał z chaty i do niej odstawił. Pięćdziesiąt kawałków. Musiałbyś się ogarnąć i być gotowy dziś o dwudziestej.
– Pięćdziesiąt? – Kostuch wybałuszył oczy. – Pięćdziesiąt tysięcy?
– Tak. – Sztoltman skinął głową i był przy tym śmiertelnie poważny. – Pasuje ci to?
Adam przełknął ślinę.
– Pasuje, Jacuś. Mówiłem ci, że jestem pod ścianą i…
– I mnie tu dzisiaj nie było, rozumiesz? Trzymaj się i nie nawal, bo ja za ciebie zbiorę po dupie.
Przybili piątkę i zaraz potem Sztoltman jakby się rozpłynął w porannej mgle.
Kostuch zamknął drzwi, poczłapał do kuchni, walnął coś na klina i wrócił do łóżka.
Kiedy obudził się przed trzynastą, sam nie był pewien, czy mu się to wszystko