KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
kabury.
Obym tylko nie musiał się nim posłużyć! – pomyślał.
Brakowało mu treningu w użyciu broni. Od kiedy został przeniesiony do CBWPZ, nie oddał ani jednego strzału. W wydziale do zwalczania narkotyków posługiwał się pistoletem regularnie.
Przeszedł przez obydwie jezdnie dzielące go od podjazdu muzeum położonego prostopadle do nabrzeży Sekwany. Ulica de la Légion d’Honneur była wyludniona z wyjątkiem dwóch kloszardów śpiących w śpiworach u wejścia do podziemnych korytarzy RER-u linii C. Beaumont ukrył się za jednym ze słupów reklamowych i obserwował muzeum. Z głową uniesioną do góry zauważył przez lornetkę nowy sznur biegnący wzdłuż wschodniej fasady budynku, który pozwalał dotrzeć do jednego z balkonów pierwszego piętra.
Poczuł przyspieszone bicie serca.
Nie spóźniaj się, Archie. Już tutaj jestem. Czekam na ciebie!
*
Gdy tylko Archibald zdjął płótno ze ściany, kraty bezpieczeństwa opadły z zawrotną szybkością, zamykając odwrót po obu stronach pomieszczenia i uniemożliwiając ucieczkę. Ten sam system ochrony, nie tyle uniemożliwiający złoczyńcy dostanie się do środka, ile blokujący mu odwrót, zainstalowany był dziś we wszystkich wielkich muzeach świata.
W kilka sekund armia strażników zajęła najwyższe piętro muzeum.
– Jest tam, w pomieszczeniu numer trzydzieści cztery! – rzucił szef strażników, wkraczając na korytarz prowadzący do galerii.
Spokojnie i bez pośpiechu Archibald włożył maskę, cienkie okulary ochronne o niebieskawym odcieniu szkieł i wyciągnął z plecaka materiały, dzięki którym miał „zniknąć”.
Patrol zbliżał się, mijając prawie biegiem galerie impresjonistów. Kiedy strażnicy znaleźli się przed stalowymi kratami, zaskoczyły ich trzy odbezpieczone granaty rzucone na parkiet. Spanikowani zamarli. Po chwili granaty wybuchły, uwalniając fioletowy gaz. Natychmiast gęsty, ostry zapach wypełnił całe pomieszczenie, skrywając je we mgle cuchnącej spalonym plastikiem.
– A to drań, chce nas zagazować! – krzyknął szef strażników, cofając się kilkanaście kroków.
Wkrótce zareagowały detektory dymu i do panującego hałasu dołączył głośny dźwięk alarmu przeciwpożarowego. Natychmiast wokół pomieszczenia rozłożyła się metalowa stora, chroniąc obrazy przed potopem automatycznych gaśnic, które włączały się przy zbyt wysokiej temperaturze.
*
W tym samym momencie do komisariatu VII dzielnicy przyszła seria cyfrowych zdjęć z kamer zainstalowanych w muzeum Orsay. System teleochrony, który sygnalizował alarm w muzeum w policji, czasem włączał się przez pomyłkę, ale tym razem potraktowano go poważnie i bezzwłocznie trzy samochody policyjne ruszyły na sygnale w kierunku słynnego muzeum położonego na lewym brzegu Sekwany.
*
– Co ten facet wyrabia, do diabła! – zaklął szef ochrony muzeum, zasłaniając twarz chusteczką, żeby nie wdychać dymu. – Wyślijcie chłopaków bocznymi schodami. Nie wolno go stracić z oczu! – szczeknął do radiotelefonu.
Za prętami kraty widział tylko niewyraźnie poruszający się po sali van Gogha cień. Zanim dym zakrył całą galerię, przyjrzał się pomieszczeniu przez noktowizor. Nie było niebezpieczeństwa, że złodziej ucieknie: zauważył, że krata z drugiej strony sali również opadła. Policja go złapie, gdy tylko odblokujemy wyjścia! – pomyślał zadowolony.
*
Niestety, nie zauważył cienkiego pręta z tytanu, który zablokował kratę na wysokości pięćdziesięciu centymetrów od podłogi…
*
Lekki uśmieszek pojawił się na twarzy Archibalda, kiedy czołgał się pod kratą, żeby opuścić muzeum tą samą drogą, którą wszedł. Zajęło mu to niecałe pięć minut.
Wystarczyło pięć minut, żeby wynieść z muzeum bezcenny obraz.
4
Dwaj ludzie z miasta2
Tylko wrogowie mówią sobie prawdę; przyjaciele i kochankowie kłamią bez przerwy, w pułapce pajęczyny obowiązku.
STEPHEN KING
Archibald przebiegł przez dach i złapał linę, którą przyczepił do karabińczyka, po czym ześlizgnął się na balkon. Od razu przeszedł przez balustradę i znalazł się na grubej, szklanej szybie z matowego szkła nad wejściem do muzeum. Ze zręcznością pantery i prawie bez rozbiegu wykonał kilkumetrowy skok, żeby wylądować na placyku przed muzeum.
Niezły numer, akrobato! – osądził Martin w myślach, wciąż zaczajony za słupem ogłoszeniowym. Przygotował pistolet, gotów do akcji. Wreszcie osiągnął swój cel! Nie wiedział dlaczego, ale słynny złodziej jakby go opętał. Przysiągł sobie, że odkryje jego tajemnicę. Mimo braku jakichkolwiek informacji na temat McLeana próbował sporządzić jego profil psychologiczny, starając się myśleć tak jak on, aby wyprzedzić jego decyzje i pojąć tok rozumowania. To nie była fascynacja. To było coś innego: trudna do zaspokojenia ciekawość i rodzaj więzi, jaka powstaje między przeciwnikami w szachach. Coś, co łączyło Broussarda z Mesrine’em, Rogera Borniche’a z Émilem Buissonem, Clarice Sterling z Hannibalem Lecterem…
Dobra, dość tych wygłupów! Wyjdź i złap wreszcie tego faceta! – zdenerwował się w myślach sam na siebie Martin.
Ale mimo to nie ruszał się z miejsca, pozostawał w roli obserwatora filmu, którego nie on był bohaterem. Teraz, gdy pogoń miała się zakończyć, czuł dziwną pustkę. Skąd to wahanie? Skąd ta potrzeba, ta niezdrowa chęć do zabawy w kotka i myszkę?
Czy żeby przedłużyć przyjemność? – zapytał sam siebie.
Archibald tymczasem nie tracił czasu. Szybki jak błyskawica na moment znikł za kioskiem z gazetami na ulicy de la Légion d’Honneur, aby wyjść stamtąd kompletnie odmieniony. Maskujący strój zastąpiła jasna marynarka i płócienne spodnie.
Jego umiejętność przebierania się to nie bujda – pomyślał Martin. Nie tylko strój, zmieniło się również zachowanie ściganego: ciężko szurał nogami i garbił się. W ciągu dziesięciu sekund przybyło mu z dziesięć lat.
Ale największa niespodzianka miała się dopiero wydarzyć.
To szaleństwo! – wykrzyknął w myślach Martin.
W świetle latarni ulicznych na oczach młodego policjanta złodziej wsiadł na veliba! Na jeden z dwudziestu tysięcy rowerów rozstawionych po całym mieście, które służby miejskie oferowały turystom i paryżanom. W ciągu kilku miesięcy szare rowery stały się symbolem stolicy. Najwyraźniej podobały się McLeanowi, nawet jeśli używał ich do swoich specjalnych celów, bo zanim wdrapał się na dach muzeum, starannie przypiął swój kłódką do latarni.
Kiedy koncert syren zapowiadał przybycie policji z komisariatu VII dzielnicy Paryża, Archibald był już na quai Anatole France. Martin zawahał się, czy brać swój samochód, po czym zrezygnował i pobiegł za nim, ale Archibald, który przejechał wzdłuż Sekwany i już zostawił za sobą gmach Assemblée Nationale, pedałował teraz ku Ile de la Cité. Trzy samochody policyjne zatrzymały się na placu Henry de Montherlant, tuż przy wejściu do muzeum. Wysiadła z nich dziesiątka umundurowanych policjantów. Głównym wejściem wbiegli do środka.
Ani przez chwilę nie przeszło im przez myśl, że rowerzysta, którego minęli kilka chwil wcześniej, to człowiek, którego mają aresztować.
*
Zaskoczony Martin zastanawiał się, co robić. Archibald dojechał do chodnika biegnącego wzdłuż nabrzeży i pedałował, nie spiesząc się specjalnie, w kierunku przeciwnym do ruchu ulicznego.