Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson

Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson


Скачать книгу
podrzutu po wyzwoleniu takiej energii zaskoczyła gościa całkowicie. Był ewidentnym amatorem z prowizoryczną bronią, a nie specjalistą, który używa tego narzędzia na co dzień.

      Jeden wypad, jeden cios – na tyle starczyło mi czasu. Mój nóż błysnął w powietrzu i odciął przy nadgarstku dłoń strzelca. Pozostała dwójka już gnała do nas z wyciągniętymi rękoma. Coś wrzeszczeli, ale mnie już nie obchodziło, co mówią. Żarty się skończyły.

      Fiskus był na tyle przytomny, żeby złapać obiema dłońmi rękę, w której trzymałem nóż. Niezbyt mu to pomogło. Upuściłem broń i szarpnąłem nim do przodu, wykorzystując jego własny pęd przeciw niemu. Wpadł prosto na swojego koleżkę, który jakoś już nie umiał utrzymać języka za zębami. Klęczał na ziemi i darł się wniebogłosy, zaciskając palce jedynej pozostałej mu dłoni na świeżym kikucie i próbując zatrzymać strugi krwi pryskające wszystkim na buty. Z moją uprzejmą pomocą Fiskus runął głową naprzód, a po drodze spotkał się jeszcze z moim kolanem. Stęknął z bólu.

      Wtem za mną pojawił się Abhi i rąbnął mnie pięścią po nerkach. Kolejne trzy, cztery ciosy wylądowały na mojej głowie i ramionach. Bolało, ale to było za mało, żeby wyłączyć mnie z gry. Tamten rozłożył szeroko ręce i unieruchomił moje ramiona w niedźwiedzim uścisku.

      Fiskus rzucił się ku nitownicy. Nie mogłem pozwolić, żeby ją dorwał. Sam nie zdołałbym jej podnieść, bo na plecach wisiał mi ten cały Abhi, więc kopnąłem ją w stronę automatycznych drzwi. Wyrwałem się Abhiemu i szybkim ruchem złamałem mu szczękę. Żaden z napastników nie był chyba szkolony w walce wręcz. Legioniści zwykle ginęli raz czy dwa jeszcze podczas takiego szkolenia – traktowaliśmy je bardzo poważnie.

      Abhi wziął nogi za pas i zniknął w ciemnościach nocy, trzymając się za twarz i szlochając donośnie. Rozejrzałem się i odkryłem, że jednoręki bandzior też wyparował. Trudno się dziwić.

      Ale szef jeszcze się nie poddawał. Puścił się biegiem w stronę drzwi. Chciał dorwać nitownicę.

      – Odpuść, mówię ci! – zawołałem i schyliłem się po nóż.

      Krzywiąc się z bólu, ruszyłem w pościg. Biodro mnie spowalniało. Dopadł broni przede mną i uniósł ją, szczerząc się od ucha do ucha. Jego twarz objawiła się teraz w pełnej krasie, bo kaptur opadł mu na ramiona w trakcie szarpaniny.

      – Już nie żyjesz – wysyczał triumfalnie.

      – A ty jesteś na wizji – odparłem.

      Natychmiast zrzedła mu mina. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się na uchwycie nitownicy. Zdawałem sobie sprawę, że w każdej chwili mógł posłać kawał metalu prosto w mój mostek. Nie miałem możliwości wykonać sprawnego uniku, nie było też gdzie się schować.

      Przyglądałem się jego wykrzywionej twarzy, gdy ważył za i przeciw – zabić mnie i wylądować w więzieniu, czy może uciekać, żeby i tak wylądować w pierdlu za cały szereg przestępstw, do których teraz można było przypiąć jego mordę?

      Gdy tak wpatrywałem się w niego, próbując odgadnąć jego myśli, nieruchome dotąd drzwi nagle zabrzęczały i otwarły się na oścież.

      – 3 –

      Zaskoczony Fiskus obejrzał się szybko przez ramię. Trudno, żeby było inaczej. Przed sobą miał mnie, ale za plecami coś nowego, co z pewnością zaważy na przebiegu całej akcji.

      Nie zamierzałem czekać, aż minie mu zaskoczenie. Nie było czasu, żeby dosięgnąć go kopniakiem czy pięścią. Rzuciłem więc w niego nożem.

      Taki rzut nie jest łatwy, nawet jeśli dysponujesz odpowiednio wyważoną i specjalnie przygotowaną do tego bronią. Trenowałem całymi miesiącami na pokładzie legionowego statku, ale takich manewrów właściwie nie było w programie.

      Wirujące ostrze minęło zbira o włos i śmignęło dalej, zatrzymując się w drzwiach z donośnym łupnięciem.

      – McGill! Ty gnoju!

      – Carlos?!

      Nie wierzyłem własnym oczom. Stojąca w przejściu krępa sylwetka była jednak nie do pomylenia. Skrzywiłem się na myśl, że prawie trafiłem go nożem, ale nie było czasu na przeprosiny. Rzuciłem się naprzód, skracając dystans do Fiskusa. Odwrócił się już z powrotem do mnie i uniósł nitownicę. Wiedziałem, że mam przesrane. Nie miałem szans go dosięgnąć, zanim pociągnie za spust.

      Za bandziorem wyrosła para masywnych ramion, a mocne dłonie zacisnęły się na jego nadgarstku. Carlos zabrał się do roboty. Nitownica huczała raz za razem. Na beton pod moimi stopami posypały się iskry z niewielkich żółtych eksplozji.

      Sekundę później razem z Carlosem sprowadziliśmy gościa do parteru, ale on wciąż ściskał w dłoniach tę cholerną nitownicę. Nie chciałem, żeby w tej szamotaninie któryś z nas oberwał w stopę, więc szybko zakończyłem walkę, kilkakrotnie zatrzaskując drzwi na łbie Fiskusa. W końcu zastygł w bezruchu.

      Stanęliśmy zdyszani nad nieprzytomnym zbirem.

      – Widzę, że masz bogate życie towarzyskie, co, McGill? – wycharczał Carlos.

      – Jak zawsze.

      W tej chwili na miejscu pojawiła się żandarmeria Hegemonii. Służby musiał wezwać system bezpieczeństwa w drzwiach. Wyjaśniliśmy z Carlosem, co zaszło, i mundurowi zgarnęli herszta bandy spod naszych stóp.

      – Co to za jeden? – spytał mnie jeden z żandarmów.

      – Przedstawił się jako poborca podatkowy – wyjaśniłem z przekąsem.

      Żandarm skrzywił się z niesmakiem.

      – A to wesołek. Następne dowcipy będzie opowiadał przed okręgowym autosądem.

      Dwójka mundurowych targała Fiskusa między sobą jak wór kartofli.

      – On żyje – przypomniałem.

      – Tego się domyśliłem.

      – Nie trzeba wezwać do niego karetki czy coś?

      Żandarm prychnął.

      – Żadna tu nie przyjedzie. Dystryktowy szpital pewnie go przyjmie, ale musimy zawieźć go sami. Kwestia jurysdykcji.

      Wzruszyłem ramionami i przyglądałem się chmurnie, jak zabierają niedoszłego rabusia.

      – Nie nadążam za tobą, McGill – stwierdził Carlos. – W jednej chwili walczysz z tym porąbańcem na śmierć i życie, a moment później martwisz się, że skaleczył się w paluszek.

      – Może mieć złamany kark. Powinni go wsadzić na nosze czy coś takiego. On to nie my, to cywil. Nie dostanie nowego ciała, jak to mu spierdolą.

      Carlos zaśmiał się w głos i pokręcił głową.

      – Jakby mógł, toby cię zabił. Daj sobie spokój.

      – Ludzie są zdesperowani, Carlos – zauważyłem ponuro. – Nie wiem, co wydarzyło się w życiu tego gościa, ale na pewno nic wesołego.

      – I co niby możemy z tym zrobić?

      – Możemy przywieźć do domu trochę szmalu – odparłem. – Możemy zdobyć nowych klientów, nowe planety, gdzie będą służyć nasze legiony.

      Carlos parsknął z powątpiewaniem.

      – Ta, jasne. Uratujemy Ziemię! Ty i te twoje wielkie, durne pomysły. To chyba przez wzrost. Tam na górze jest za mało tlenu, żeby twój mózg pracował jak należy.

      Takie teksty często kończyły się u nas wymianą ciosów. Tym razem zdusiłem w sobie irytację. Carlos miał po prostu taki sposób bycia i właściwie zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.

      – Co


Скачать книгу