Potop. Henryk Sienkiewicz

Potop - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу
na nim okręty i syreny. Jedne persony spuszczają się z nieba, inne wychodzą z ziemi.

      — Jeno bym piekła widzieć nie chciała! — zakrzyknęła Zonia — i dziwno mi to, że ludzie na tak okropny widok nie pouciekają.

      — Nie tylko nie uciekają, ale jeszcze przyklepują od uciechy — odrzekł pan Wołodyjowski — bo to wszystko udane, nie prawdziwe, i przeżegnawszy, nie znika. Nie masz w tym sprawy złego ducha, jeno ludzka przemyślność. Nawet i biskupi tam z królestwem przychodzą, i rozmaici dygnitarze, którzy potem razem z królem przed spaniem do uczty siadają.

      — Az rana i w dzień co czynią?

      — To zależy od humorów. Rano wstawszy, łaźni zażywają. Jest tam taka komnata, w której nie masz podłogi, jeno cynowy dół jako srebro błyszczący, a w tym dole woda.

      — Woda w komnacie... słyszałyście?

      — Tak jest... i przybywa jej albo ubywa, wedle woli; może też być ciepła albo zgoła zimna, bo tam są rury z kuraskami, taką i owaką niosące. Pokręcisz waćpanna kuraskiem, aż tu się leje, że i pływać można w komnacie jako w jeziorze... Żaden król nie ma takiego zamku jak nasz pan miłościwy, to wiadoma rzecz, i posłowie zagraniczni toż samo powiadają; żaden też nad tak zacnym narodem nie panuje, bo choć są różne grzeczne nacje na świecie, przecie Bóg naszą szczególnie w miłosierdziu swoim przyozdobił.

      — Szczęśliwy nasz król! — westchnęła Terka.

      — Pewnie, że byłby on szczęśliwy, gdyby nie sprawy publiczne, gdyby nie wojny niefortunne, które Rzeczpospolitą gnębią za grzechy i niezgodę naszą. Wszystko to na barkach królewskich i wymówki mu jeszcze za nasze winy na sejmach czynią. A co on winien, że go słuchać nie chcą?... Ciężkie czasy nadeszły na ojczyznę i tak ciężkie, jakich jeszcze nie bywało. Najlichszy nieprzyjaciel już nas lekceważy, nas, którzyśmy z cesarzem tureckim szczęśliwie do niedawna wojowali. Tak to Bóg pychę karze. Chwałaż Mu, że mi już ręka chodzi dobrze w zawiasiech... bo czas, wielki czas, za miłą ojczyznę się upomnieć i w pole ruszyć. Grzech w takich terminach próżnować.

      — Jeno waćpan o wyjeździe nie wspominaj.

      — Trudno ma być inaczej. Dobrze mi tu między waćpannami, ale im mi lepiej, tym mi gorzej. Niech tam mądrzy na sejmach racje dają, a żołnierzowi tęskno w pole. Póki życia, póty służby. Po śmierci — Bóg, który w serca patrzy, najlepiej takich nagrodzi, co nie dla promocji, ale z afektu dla ojczyzny służą... A podobno coraz mniej takich i dlatego przyszła na nas czarna godzina.

      Oczy Marysi poczęły wilgotnieć, aż w końcu łzami wezbrały, które wypłynęły na rumiane jagody.

      — Waćpan pójdziesz i zapomnisz, a my tu już chyba poschniemy. Któż nas tu będzie bronił od napastników?

      — Pojadę, ale wdzięczność zachowam. Rzadko tak uczciwych ludzi jak w Pacunelach!... Waćpanny zawsze się tego Kmicica boicie?

      — Pewnie, że się boimy. Dzieci nim tu matki straszą jak wilkołakiem.

      — Nie wróci on już, a choćby i wrócił, nie będzie miał ze sobą tych swawolników, którzy, miarkując z tego, co ludzie mówią, gorsi byli od niego. Szkoda to nawet jest, że tak dobry żołnierz tak się splamił i sławę, i majętność utracił.

      — I pannę.

      — I pannę. Siła o niej dobrego powiadają.

      — Po całych dniach ona, nieboga, teraz jeno płacze i płacze...

      — Hm! — rzekł pan Wołodyjowski — przecie nie po Kmicicu płacze?

      — Kto to wie! — rzekła Marysia.

      — To tym gorzej dla niej, bo on już nie wróci; pan hetman odesłał część laudańskich do domu, to i siły teraz są. Bez sądu byśmy go zaraz rozsiekali. Musi on o tym wiedzieć, że laudańscy wrócili, i ani nosa nie pokaże.

      — Mają podobno nasi znowu ruszyć — rzekła Terka — bo jeno na krótko dostali do domu pozwolenie.

      — E! — rzecze pan Wołodyjowski — hetman rozpuścił ich, bo pieniędzy w skarbie nie masz. Desperacja prawdziwa! Gdy ludzie najpotrzebniejsi, to trzeba ich odsyłać... Ale już dobranoc waćpannom, czas spać. A niech się tam której pan Kmicic z mieczem ognistym nie przyśni...

      To rzekłszy, pan Wołodyjowski wstał z ławy i zabierał się do odejścia, ale zaledwie uczynił krok ku alkierzowi, kiedy nagle uczynił się hałas w sieni i głos jakiś począł krzyczeć za drzwiami przeraźliwie:

      — Hej tam! na miłosierdzie boskie! otwórzcie prędzej, prędzej!...

      Dziewczęta przeraziły się okropnie; pan Wołodyjowski skoczył po szablę do alkierza, ale nie zdołał jeszcze z nią wrócić, gdy Terka odsunęła i do izby wpadł nieznany człek, który rzucił się do nóg rycerza.

      — Ratunku, jaśnie pułkowniku!... Panna porwana!...

      — Jaka panna?

      — W Wodoktach...

      — Kmicic! — wykrzyknął pan Wołodyjowski.

      — Kmicic! — zawołały dziewczęta.

      — Kmicic! — powtórzył posłaniec.

      — Ktoś ty jest? — pytał pan Wołodyjowski.

      — Włodarz z Wodoktów.

      — My jego znamy! — rzekła Terka. — On driakiew dla waszej mości woził.

      Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.

      — Konie siodłać! — krzyknął pan Wołodyjowski. — Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!

      — U Butrymów ja już był — rzekł włodarz — bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.

      — Kiedy panna porwana? — pytał Wołodyjowski.

      — Dopiero co... Tam jeszcze czeladź rżną... ja konia dopadł.

      Stary Gasztowt przetarł oczy.

      — Co? panna porwana?

      — Tak jest... Kmicic ją porwał! — rzekł pan Wołodyjowski. — Jedziem z pomocą!

      To rzekłszy zwrócił się do posłańca:

      — Ruszaj do Domaszewiczów — rzekł — niech z rusznicami przybywają!

      — Nuże i wy, kozy! — krzyknął nagle stary na córki. — Nuże, kozy! ruszać na wieś, budzić szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał Kmicic... co?... Boże odpuść! zbój, warchoł... co?

      — Pójdźmy i my budzić — rzekł Wołodyjowski — będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już są.

      Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i krzycząc wniebogłosy:

      — Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!...

      Słysząc te wołania, jaki taki wypadał z chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczynał sam wrzeszczeć: „Kmicic w okolicy! Panna porwana!” — i tak wrzeszcząc, ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać. Coraz więcej głosów powtarzało: „Kmicic w okolicy!” — ruch czynił się w zaścianku, światła poczęły błyskać, rozległ się płacz kobiet, szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad gromadą głów ludzkich połyskiwały


Скачать книгу