Potop. Henryk Sienkiewicz
po to mamy ginąć, aby dzieci nasze w niewoli jęczały?
Wojewoda nic nie odrzekł, a szlachta poczęła spoglądać po sobie i zdumiewać się.
— Więc to tak? — wołały liczne głosy. — Więc po to nas tu pod nóż wysłano? A wierzym! Nie od dziś to o absolutum dominium mówią!... Ale skoro na to idzie, to i my potrafimy o naszych głowach pomyśleć!
— I o naszych dzieciach!
— I o naszych fortunach, które nieprzyjaciel igne et ferro będzie pustoszył.
Wojewoda milczał.
W dziwny sposób ten wódz dodawał ducha swym żołnierzom.
— Król to wszystkiemu winien! — wołano coraz liczniej.
— A pamiętacie waćpanowie dzieje Jana Olbrachta? — spytał wojewoda.
— „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta!” Zdrada, panowie bracia!
— Król, król zdrajca! — zakrzyknął jakiś śmiały głos.
Wojewoda milczał.
Wtem Ostrożka, stojący przy boku wojewody, uderzył się kilkakroć rękoma po udach i zapiał jak kogut tak przeraźliwie, że wszystkie oczy zwróciły się na niego.
Następnie zakrzyknął:
— Mości panowie! bracia, serdeńka! posłuchajcie mojej zagadki!
Z prawdziwą zmiennością marcowej pogody oburzenie pospolitaków zmieniło się w jednej chwili w ciekawość i chęć usłyszenia jakiegoś nowego dowcipu błazna.
— Słuchamy! słuchamy! — ozwało się kilkanaście głosów.
Błazen począł mrugać oczyma jak małpa i recytować piskliwym głosem:
Po bracie się pocieszył koroną i żoną.
Lecz pozwolił, by sławę z bratem pogrzebiono;
Podkanclerza wypędził — i z tego dziś słynie,
Że sam jest podkanclerzym... przy podkanclerzynie.
— Król! król! jako żywo! Jan Kazimierz! — poczęto wołać ze wszystkich stron.
I śmiech ogromny jak grzmot rozległ się w zgromadzeniu.
— Niech go kule biją, jak to misternie ułożył! — wołała szlachta.
Wojewoda śmiał się z innymi; następnie, gdy uciszyło się nieco, rzekł poważniej:
— I za tę to sprawę my musimy teraz krwią i głowami nakładać... Ot, do czego doszło!... Ale masz, błaźnie, dukata za dobrą zagadkę.
— Krzysztofku! Krzychu najmilszy! — odrzekł Ostrożka — czemu to na innych napadasz, że trefnisiow trzymają, kiedy sam nie tylko mnie trzymasz, ale osobno za zagadki dopłacasz?... Dajże mnie jeszcze dukata, to ci powiem drugą zagadkę.
— Takąż samą dobrą?
— Jeno dłuższą... Daj naprzód dukata.
— Masz!
Błazen znów wstrząsnął rękoma jak kogut skrzydłami, znów zapiał i zakrzyknął:
— Mości panowie, słuchajcie! Kto to taki?
Na prywatę narzekał, udawał Katona
Od szabli wolał pióro z gęsiego ogona;
Po zdrajcy chciał spuścizny, a gdy jej nie dostał,
Wnet totam Rempublicam ostrym rytmem schłostał.
Bodajby szablę kochał, mniej byłoby biedy,
Bo się satyr na pewno nie ulękną Szwedy.
On zaś, ledwie wojennych skosztował kłopotów,
Już za zdrajcy przykładem króla zdradzić gotów.
Wszyscy obecni odgadli tak dobrze tę zagadkę, jak i poprzednią. Dwa czy trzy zduszone w tejże chwili śmiechy ozwały się w zgromadzeniu, po czym zapadła cisza głęboka.
Wojewoda stał się czerwony i tym bardziej się zmieszał, że wszystkie oczy były w niego utkwione, a błazen spoglądał to na jednego szlachcica, to na drugiego, wreszcie ozwał się:
— Niktże z waszmościów nie odgaduje, kto to taki?
A gdy milczenie było jedyną odpowiedzią, wówczas Ostrożka zwrócił się z najbezczelniejszą miną do wojewody:
— A ty, Krzychu, zali także nie wiesz, o jakim to hultaju była mowa?... Nie wiesz? to płać dukata!
— Masz! — odrzekł wojewoda.
— Bóg ci zapłać!... Powiedz no mi, Krzychu: nie starałżeś się ty przypadkiem o podkanclerstwo po Radziejowskim?
— Nie pora na krotofile! — odparł Krzysztof Opaliński.
I skłoniwszy się czapką wszystkim obecnym:
— Czołem waszmościom!... Pora mi na radę wojenną.
— Na radę familijną, chciałeś, Krzychu, powiedzieć — dodał Ostrożka — bo tam wszyscy krewni radzić będziecie, jakby dać drapaka.
Po czym zwrócił się do szlachty i naśladując wojewodę w ukłonie, dodał:
— A waćpanom w to graj!
I oddalili się obaj; ale ledwie uszli kilkanaście kroków, jeden ogromny wybuch śmiechu obił się o uszy wojewody i brzmiał jeszcze długo, zanim utonął w ogólnym gwarze obozu.
Rada wojenna istotnie miała miejsce i wojewoda poznański na niej prezydował. Była to szczególna rada! Brali w niej udział sami tacy dygnitarze, którzy się na wojnie nie znali. Bo magnaci wielkopolscy nie szli i nie mogli iść za przykładem owych „królewiąt” litewskich lub ukrainnych żyjących w ustawicznym ogniu jak salamandry.
Tam co wojewoda lub kasztelan to był wódz, któremu pancerz wygniatał na ciele nigdy nie schodzące czerwone pręgi, któremu młodość zbiegała na stepach lub w lasach od wschodniej strony, wśród zasadzek, walk, gonitew, w obozach lub taborach. Tu byli to dygnitarze pilnujący urzędów, a choć w chwilach potrzeby chodzili i oni na pospolite ruszenie, jednakże nigdy nie zajmowali naczelnych w czasie wojen stanowisk. Głęboki spokój uśpił wojowniczego ducha i potomków tych rycerzy, którym niegdyś żelazne hufce krzyżackie nie mogły dotrzymać pola, zmienił w statystów, uczonych i literatów. Dopiero twarda szkoła szwedzka nauczyła ich, czego zapomnieli.
Ale tymczasem zgromadzeni na naradę dygnitarze spoglądali na się niepewnymi oczyma i każdy bał się pierwszy odezwać, czekając, co powie „Agamemnon”, wojewoda poznański.
„Agamemnon” zaś sam nie znał się po prostu na niczym i mowę swoją rozpoczął znów od narzekań na niewdzięczność i ospałość królewską, na lekkie serce, z jakim całą Wielkopolskę i ich pod miecz wydano. Ale za to jakże był wymowny; jakże wspaniałą czynił postać, prawdziwie rzymskiego senatora godną: głowę przy mówieniu trzymał wzniesioną, czarne jego oczy ciskały błyskawice, usta pioruny, a siwiejąca broda trzęsła się z uniesienia, gdy przyszłe klęski ojczyzny malował.
— W czymże bowiem ojczyzna cierpi? — mówił — jeżeli nie w synach swoich... a my tu najpierw ucierpimy. Po naszych to ziemiach, po naszych prywatnych fortunach, zasługami i krwią przodków zdobytych, przejdzie naprzód noga tych nieprzyjaciół, którzy jako burza zbliżają się ku nam od morza. I za co my cierpimy? Za co zajmą nasze trzody, wydepczą zboża, popalą wsie pracą naszą zbudowane? Czy myśmy krzywdzili Radziejowskiego, który, niesłusznie osądzony i jako zbrodniarz ścigany, obcej protekcji