Potop. Henryk Sienkiewicz

Potop - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу
którą było widać kość czaszki.

      Oba chłopaki, chwyciwszy za uszy od cholewy jego buta, ciągnęły je w przeciwne strony, a on patrzył na staw oświecony blaskami słonecznymi, w którym ryby rzucały się gęsto, łamiąc gładką powierzchnię toni.

      — Ryby tańcują — mruczał sam do siebie. — Nie bójcie się, będziecie wy jeszcze lepiej tańcowały po spuście albo gdy was kucharka będzie nożem skrobała.

      Po czym zwrócił się do chłopaków:

      — Odczepcie się, basałyki, od cholewy, bo jak który ucho urwie, to i ja mu urwę. Co za bąki uprzykrzone! Idźcie kulki przewracać po trawie i dajcie mi spokój! Longinkowi się nie dziwię, bo młodszy, ale Jaremka powinien mieć już rozum. Wezmę którego utrapieńca i w staw wrzucę!

      Ale stary widocznie okrutnie był zawojowany przez chłopaków, bo żaden z nich nie uląkł się groźby; natomiast starszy, Jaremka, począł go jeszcze silniej ciągnąć za cholewę, tupać nogami i powtarzać:

      — Żeby dziadzio był Bohunem i porwał Longinka!

      — Odczep się, ty żuku, mówię ci, ty smyku, ty gomółko!

      — Żeby dziadzio był Bohunem!

      — Dam ja ci Bohuna, poczekaj, jeno matki zawołam!

      Jaremka spojrzał na drzwi wychodzące z domu na ogród, ale ujrzawszy, że zamknięte, i nie widząc nigdzie matki, powtórzył po raz trzeci, wysuwając buzię naprzód:

      — Żeby dziadzio był Bohunem!

      — Zamęczą mnie te knoty, nie może inaczej być... Dobrze, będę Bohunem, ale raz jeden tylko. Skaranie boże! Pamiętaj, żebyś się więcej nie naprzykrzał.

      To rzekłszy stary stęknął trochę, podniósł się z ławki, nagle porwał małego Longinka i wydając dzikie okrzyki począł go unosić w kierunku stawu.

      Longinek jednak miał dzielnego obrońcę w osobie Jaremki, który w takich razach nie nazywał się Jaremką, ale panem Michałem Wołodyjowskim, rotmistrzem dragońskim.

      Pan Michał tedy, zbrojny w patyk lipowy zastępujący w nagłym razie szablę, puścił się z impetem za otyłym Bohunem, dognał go wkrótce i począł siekać po nogach bez miłosierdzia.

      Longinek, grający rolę mamy, wrzeszczał, Bohun wrzeszczał, Jeremka-Wołodyjowski wrzeszczał; ale męstwo w końcu przemogło i Bohun, upuściwszy swą ofiarę, począł zmykać z powrotem pod lipę, na koniec, dopadłszy ławki, padł na nią, sapiąc straszliwie i powtarzając:

      — Ha, basałyki!... Cud będzie, jeśli się nie zatknę...

      Lecz nie tu był jeszcze koniec jego męki, gdyż w chwilę później stanął przed nim Jaremka, zarumieniony, z rozwianą czupryną i rozdętymi nozdrzami, podobny do małego czupurnego jastrząbka, i jął powtarzać z większą jeszcze niż poprzednio energią:

      — Żeby dziadzio był Bohunem!

      Po wielu naleganiach i uroczystym przyrzeczeniu złożonym przez obydwóch chłopaków, że tym razem będzie to na pewno ostatni raz, historia powtórzyła się znowu z całą dokładnością; po czym już siedli we trzech na ławie i Jaremka począł nalegać:

      — Dziadziu! powiedzieć, kto był najmężniejszy!

      — Ty, ty! — odrzekł staruszek.

      — I wyrosnę na rycerza?

      — Pewnie, że wyrośniesz, bo dobra w tobie krew żołnierska. Daj ci Boże, żebyś był do ojca podobny, bo przy męstwie mniej byłbyś uprzykrzony... Rozumiesz?

      — Powiedzieć: ilu tata zabił?

      — Mało sto razy mówiłem! Prędzej byście liście na tej lipie policzyli niż tych wszystkich nieprzyjaciół, którycheśmy obaj z waszym ojcem zgładzili. Gdybym miał tyle włosów na głowie, ilum sam położył, balwierze w Łukowskiem porobiliby fortuny — nic, tylko na podgalaniu mi czupryny. Szelmą jestem, jeślim zeł...

      Tu pan Zagłoba — on to był bowiem — spostrzegł, iż nie wypada mu ani zaklinać się, ani przeklinać wobec chłopaków, więc chociaż w braku innych słuchaczów lubił i dzieciom opowiadać o swych dawniejszych przewagach, zamilkł tym razem, zwłaszcza że ryby w stawie poczęły się rzucać z podwójną siłą.

      — Trzeba będzie powiedzieć ogrodniczkowi — rzekł — aby więcierze na noc zastawił; siła zacnych ryb przy samym brzegu się tłucze.

      Wtem drzwi domu wychodzące na ogród otworzyły się i ukazała się w nich kobieta, piękna jak południowe słońce, wysoka, tęga, czarnowłosa, z ciemnymi rumieńcami na twarzy i oczyma jak aksamit. Trzeci chłopak, trzylatek, czarny jak kulka agatu, trzymał się za jej suknię, a ona, nakrywszy oczy ręką, poczęła patrzeć w kierunku lipy.

      Była to pani Helena Skrzetuska z domu kniaziów Bułyhów-Kurcewiczów.

      Ujrzawszy pana Zagłobę z Jaremką i Longinkiem pod lipą, posunęła się kilka kroków ku fosie wypełnionej wodą i zawołała:

      — A bywajcie no, chłopcy! Pewnie tam dziadusiowi dokuczacie?

      — Co mają dokuczać! Wcale się tu przystojnie zachowali — odpowiedział pan Zagłoba.

      Chłopaki skoczyły ku matce, a ona rzekła:

      — Co tatuś woli dziś pić, dębniaczek czyli miód?

      — Świnina była na obiad, to miód będzie grzeczniejszy.

      — Zaraz przyślę. Ale niech jeno tatuś nie drzemie na powietrzu, bo febra pewna.

      — Dziś ciepło i wiatru nie ma. A gdzie to Jan, córuchno?

      — Poszedł do stodół.

      Pani Skrzetuska mówiła panu Zagłobie: ojcze, a on jej: córuchno, choć wcale nie byli krewni. Jej rodzina mieszkała na Zadnieprzu, w dawnym państwie wiśniowieckim, a co do niego, Bóg jeden wiedział, skąd był rodem, gdyż sam rozmaicie o tym powiadał. Ale za czasów, gdy jeszcze była panną, Zagłoba znamienite jej oddał usługi i ze straszliwych niebezpieczeństw ratował, więc też oboje z mężem czcili go jako ojca i w całej okolicy niezmiernie był od wszystkich szanowany, tak dla obrotnego rozumu, jak i dla nadzwyczajnego męstwa, którego liczne w różnych wojnach, a mianowicie w kozackich, dał dowody.

      Imię jego głośne było w całej Rzeczypospolitej — sam król kochał się w jego opowiadaniach i dowcipie, a w ogóle więcej o nim mówiono niż nawet o panu Skrzetuskim, chociaż pan Skrzetuski przedarł się w swoim czasie z oblężonego Zbaraża przez wszystkie wojska kozackie.

      W chwilę po odejściu pani Skrzetuskiej pacholik przyniósł pod lipę gąsiorek i szklanicę. Pan Zagłoba nalał, następnie zamknął oczy i począł próbować pilnie.

      — Wiedział Pan Bóg, dlaczego pszczoły stworzył!— mruknął pod nosem.

      I jął popijać z wolna, oddychając przy tym głęboko i spoglądając na staw i za staw, hen, na czarne i sine bory ciągnące się, jak okiem dojrzeć, po drugim brzegu. Godzina była druga po południu, a niebo bez chmurki. Kwiat lipowy spływał bez szelestu na ziemię, a na lipie między liśćmi śpiewała cała kapela pszczół, które wnet poczęły siadać na zrąbku szklanicy i zgarniać słodki płyn kosmatymi nóżkami.

      Nad wielkim stawem, z trzcin odległych, przesłoniętych mgłą oddalenia, podnosiły się czasem stada kaczek, cyranek lub dzikich gęsi i szybowały w błękitnym przezroczu, podobne do czarnych krzyżyków; czasem klucz żurawi zaczerniał wysoko na niebie, grając donośnym krzykiem — zresztą cicho było naokoło i spokojnie, i słoneczno, i wesoło, jak to bywa w pierwszych dniach sierpnia, gdy zboża już dojrzały, a słońce sypie jakoby złoto na ziemię.

      Oczy


Скачать книгу