Pan Wołodyjowski. Henryk Sienkiewicz

Pan Wołodyjowski - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу

      — Tedy będę jutro deklarował, nie może inaczej być! — rzekł w końcu.

      Po czym uspokoił się znacznie i odmówiwszy pacierze, i pomodliwszy się żarliwie za Anusię zasnął.

      A nazajutrz zbudziwszy się powtórzył:

      — Dziś będę deklarował!...

      Jednakże nie było to tak łatwym, bo nie chciał pan Michał wszystkim o tym oznajmiać, jeno z Krzysią naprzód pomówić, a potem postąpić, jak wypadnie. Tymczasem od rana przyjechał pan Nowowiejski i wszędy go było pełno.

      Krzysia chodziła jak struta przez cały dzień: była blada, zmęczona i co chwila spuszczała oczy; czasem rumieniła się tak, że kolory biły jej aż na szyję; czasem usta jej drgały jakby do płaczu; to znów była jakaś senna i omdlała.

      Trudno było rycerzowi się do niej zbliżyć, a zwłaszcza pozostać dłużej sam na sam. Mógł ją wprawdzie wyprowadzić po prostu za dom na przechadzkę, bo pogoda była cudna, i dawniej byłby to bez żadnego skrupułu uczynił; ale teraz nie śmiał, bo mu się zdało, że wszyscy zaraz domyślą się, o co mu chodzi — wszyscy deklarację odgadną.

      Na szczęście wyręczył go Nowowiejski. Ten odwiódłszy na bok panią stolnikową rozmawiał z nią o czymś dość długo; potem wrócili oboje do izby, w której siedział mały rycerz z dwoma pannami oraz panem Zagłobą — i pani stolnikowa rzekła:

      — Ot, przejechalibyście się, młodzi, saniami we dwie pary, bo od śniegu aż skry idą.

      Na to Wołodyjowski pochylił się prędko do ucha Krzysi i rzekł:

      — Zaklinam waćpannę, byś siadła ze mną... Siła mam do mówienia.

      — Dobrze — odpowiedziała Drohojowska.

      Po czym obaj z Nowowiejskim skoczyli do stajni, a Basia z nimi trzecia, i w kilka pacierzy dwoje sanek zajechało przed dom. Wołodyjowski z Krzysia siedli w jedne, Nowowiejski z hajduczkiem w drugie i ruszyli bez woźniców.

      Zaś pani Makowiecka zwróciła się do Zagłoby i rzekła:

      — Pan Nowowiejski o Basię deklarował.

      — Jakże to? — spytał niespokojnie Zagłoba.

      — Pani podkomorzyna lwowska, jego chrzestna matka, ma tu jutro przyjechać ze mną się rozmówić, zaś pan Nowowiejski prosił mnie, by mógł choć z daleka Basię wyrozumieć, bo sam pojmuje, że jeśli Basia nie jest mu przyjacielem, to próżne będą fatygi i zachody.

      — I dlatego waćpani dobrodziejka wyprawiłaś ich do sani?...

      — Dlatego. Mąż mój wielki skrupulat. Nieraz on mi mówił: „Majętnościami ja się opiekuję, ale męża niech sobie każda sama wybiera; byle był uczciwy, to ja się nie sprzeciwię, choćby i w fortunie była różnica”. Zresztą, obie z Krzysią mają lata i mogą sobą rządzić.

      — A co waćpani zamierzasz pani podkomorzynie lwowskiej odpowiedzieć?

      — Mój mąż przyjeżdża w maju; na niego to zdam; ale tak myślę, że jak Basia zechce, tak będzie.

      — Nowowiejski młodzik!

      — Ale sam Michał powiadał, że żołnierz znamienity, wojennymi akcjami już wsławiony. Fortunę grzeczną ma, a koligacje wszystkie pani podkomorzyna mi wyłuszczyła. Widzi waćpan, to było tak: jego pradziad, urodzony z kniaziówny Sieniutówny, primo voto był żonaty...

      — A co mnie do jego koligacyj! — przerwał Zagłoba nie tając złego humoru — ni on mi brat, ni swat, a ja powiadam waćpani, że hajduczka dla Michała przeznaczałem, bo jeśli między dziewkami, które na dwóch nogach chodzą po świecie, jest od niej lepsza i poczciwsza, to niech ja od tej chwili zacznę chodzić na czterech jako ursus[164]!

      — Michał jeszcze o niczym nie myśli, a choćby i myślał, to jemu więcej Krzysia w oko wpadła... Ha! Bóg to zdecyduje, którego wyroki są niezbadane!

      — Ale żeby ten gołowąs z harbuzem wyjechał, upiłbym się z radości! — dodał Zagłoba.

      Tymczasem w obu saniach ważyły się losy rycerzy. Pan Wołodyjowski długo nie mógł się zdobyć na słowo, nareszcie tak ozwał się do Krzysi:

      — Waćpanna nie myśl, żebym ja był człek lekki albo jakowyś mydłek, bo mi i lata nie po temu.

      Krzysia nic nie odrzekła.

      — Waćpanna mi przebacz to, com wczoraj uczynił, bo to było z tak ekstraordynaryjnej[165] dla waćpanny życzliwości, żem jej zgoła pohamować nie umiał... Moja mościa panno, moja Krzysiu kochana! Zważ, ktom jest, żem prosty żołnierz, któremu wiek życia na wojnach zeszedł... Inny byłby naprzód z oracją[166] się popisał, a potem do konfidencji[167] przystąpił, ja zaś od konfidencji zacząłem... Pomnij też na to, że jeśli koń, chociaż i wyjeżdżony, człowieka czasem na kieł wziąwszy uniesie — jakże afekt nie ma unosić, którego pęd jest większy? Tako i mnie afekt uniósł, dlatego właśnie, żeś mi miła... Moja Krzysiu kochana! Kasztelanów i senatorów tyś godna; ale jeśli nie pogardzisz żołnierzem, który choć i w prostym stanie służył ojczyźnie nie bez jakowejś sławy, tedy ja ci do nóg padam, nogi twoje całuję i pytam: chceszże mnie? możeszli bez abominacji[168] o mnie pomyśleć?

      — Panie Michale!... — odpowiedziała Krzysia.

      I ręka jej wysunąwszy się z zarękawka ukryła się w dłoni rycerza.

      — Zgadzasz się? — pytał Wołodyjowski.

      — Tak! — odrzekła Krzysia — i wiem, że zacniejszego w całej Polsce nie mogłabym znaleźć!

      — Bóg waćpannie zapłać! Bóg ci zapłać, Krzychna! — mówił rycerz pokrywając pocałunkami tę rękę. — Już też nie mogła mnie większa potkać szczęśliwość! Powiedz mi jeno, że się nie gniewasz za wczorajszą konfidencję, abym i na sumieniu miał ulgę?

      Krzysia zamrużyła oczy.

      — Nie gniewam się! — rzekła.

      — Że to w tych saniach nie ma jak po nogach całować! — zakrzyknął Wołodyjowski.

      Czas jakiś sunęli w milczeniu, tylko płozy świszczały po śniegu i spod kopyt końskich padał grad grudek śniegowych.

      Po czym Wołodyjowski znów ozwał się:

      — Aż mi to dziwno, że mnie nawidzisz?

      — Więcej to dziwno — odrzekła Krzysia — żeś waćpan mnie tak prędko pokochał...

      Na to twarz Wołodyjowskiego spoważniała bardzo i tak mówić począł:

      — Krzysiu, może i tobie się to źle wydaje, że nimem się z boleści otrząsnął po jednej, jużem drugą pokochał. Wyznaję ci też jako na spowiedzi, że swego czasu bywałem płochy. Ale teraz to inna rzecz. Nie zapomniałem ja tamtej niebogi i nie zapomnę jej nigdy; miłuję ją dotąd i gdybyś wiedziała, ile jest po niej płaczu we mnie, sama byś nade mną zapłakała...

      Tu zbrakło głosu małemu rycerzowi, bo się wzruszył bardzo i może dlatego nie spostrzegł, że te słowa jego nie zdawały się czynić na Krzysi zbyt mocnego wrażenia.

      Więc znów zapadła cisza chwilowa, ale tym razem przerwała ją Krzysia:

      — Będę się starała waćpana pocieszać, ile sił starczy.

      Na to mały rycerz:

      —


Скачать книгу

<p>164</p>

ursus (łac.) — niedźwiedź.

<p>165</p>

ekstraordynaryjny (z łac.) — nadzwyczajny.

<p>166</p>

oracja — przemowa.

<p>167</p>

konfidencja — tu: poufałość.

<p>168</p>

abominacja (z łac.) — wstręt.