Germinal. Emile Zola
brudne, zdawało się, że są to ścierki, którymi kilka miesięcy obcierano garnki.
– Nie pojmuję, jak można żyć w takim brudzie! – rzekła pani Pierron.
Ta uwaga rozwiązała język Maheudy. Ach, co by ona dała za takiego jak Bouteloup lokatora. Gdy tylko człowiek umie wziąć się do rzeczy, jest to wyborny interes… można żyć po książęcemu. Naturalnie nie trzeba zaraz brać go do swego łóżka. Prócz tego, mąż pani Levaque to gałgan, pijak, bije żonę i ugania się za subretkami[22] po kawiarniach w Montsou.
Pani Pierron nie kryła swego obrzydzenia. Te istoty… to plaga… od nich zarażają się mężczyźni w sposób straszny. W Joiselle jest jedna, która zaraziła całą kopalnię.
W końcu dodała:
– Dziwi mnie tylko, żeś pozwoliła, by syn twój wdawał się z ich córką.
– Dobrze ci tak mówić… ale spróbuj nie pozwolić… Ogród jej przytyka do naszego. W lecie siedział Zachariasz ciągle z Filomeną za krzakiem bzu, albo na dachu szopy z królikami. Nie żenowali się wcale i nie podobna było zaczerpnąć wody, by ich nie schwycić na gorącym uczynku.
To były skutki życia wspólnego obok siebie robotników w kolonii.
Chłopcy i dziewczęta widywali się ciągle, dojrzewali razem i bez przeszkody, gdy tylko noc nadeszła, mogli z zupełną swobodą obcować z sobą. Ulubionym miejscem był płaski dach stajni króliczej.
Wszystkie przesuwaczki przynosiły sobie stamtąd swe pierwsze dziecko, o ile nie wolały w tym samym celu udać się na starą kopalnię w Requillart lub ulokować się w zbożu. Nie było w tym nic zdrożnego, pobierano się potem, tylko matki gniewały się, gdy chłopcy poczynali za wcześnie, gdyż syn żeniący się był stracony dla rodziny.
– Na twoim miejscu skończyłabym już raz z tym! – poczęła znowu pani Pierron głosem nabrzmiałym świętym oburzeniem. – Mają już dwoje dzieci, a nie przestaną jeszcze rychło zadawać się z sobą. Zresztą krzyżyk już i tak musisz położyć na jego pieniądze.
Maheude wzniosła do góry pięści.
– Słuchaj! Przeklnę ich, jeśli nie przestaną!… Czyż Zachariasz nie jest obowiązany szanować rodziców? Kosztował nas tyle! Teraz musi nam odrobić choć trochę, nim sobie weźmie na kark żonę. Powiedz sama, co byśmy poczęli, gdyby dzieci, gdy tylko nauczą się pracować, pracowały zaraz na siebie? Lepiej by położyć się i zdechnąć!
Niebawem uspokoiła się i dodała:
– Mówię tak w ogóle tylko… pokaże się, co z tego wszystkiego będzie… Wyborna ta twoja kawa. Nie szczędzisz do niej, widzę, niczego.
Rozmawiała jeszcze z kwadrans, a potem wybiegła szybko narzekając, że zupa dotąd nie gotowa. Dzieci szły znowu do szkoły, a w drzwiach półotwartych mieszkań widać było głowy ciekawych kobiet spoglądających na panią Hennebeau, która szła chodnikiem z gośćmi i wskazywała im różne rzeczy, tłumacząc urządzenie kolonii robotniczych. Robotnik kopiący w ogrodzie podniósł na chwilę głowę, kilka kur spłoszonych przebiegło przez ogrody.
Maheude wracając do domu spotkała się nos w nos z panią Levaque, która wyszła z domu, by schwytać w przelocie doktora Vanderhaghen, lekarza kolonii, małego, wiecznie śpieszącego się człeczka, który z powodu przeciążenia pracą, porad lekarskich udzielał nie zatrzymując się wcale.
– Panie doktorze – mówiła Levaque – sypiać całkiem nie mogę, wszystko mnie boli, chciałabym się poradzić.
Mówił wszystkim ty. Rzekł więc, nie zatrzymując się:
– Daj mi spokój! Pijesz za wiele kawy!
– Panie doktorze, proszę odwiedzić mego męża – ozwała się Maheude – ciągle go bolą nogi, czuje się słabym…
– To ty go osłabiasz! Daj mi święty spokój!
Obie kobiety wzruszyły ramionami, spoglądając za oddalającym się lekarzem.
– Wstąp do mnie! – poczęła Levaque. – Mam ci coś powiedzieć, a przy tym musisz się ze mną napić kawy. Świeżo zrobiłam.
Maheude wzbraniała się, ale w końcu uległa. Cóż to znaczy? Ot łyk jeden, by nie obrazić odmową.
Izba czarna była od brudu, na podłodze i ścianach świeciły tłuste plamy, kredens i stół pokryte były obrzydliwymi warstwami błota, a odór tego niechlujstwa zapierał oddech w piersiach. U ognia z łokciami wspartymi o stół siedział Bouteloup z nosem zwieszonym nad talerzem. Był barczysty, ruchy miał dobroduszne, pełne prostoty i młodo wyglądał bardzo na swoje trzydzieści pięć lat. Kończył jeść zupę, spoglądając na małego Achilla, starszego syna Filomeny, który poczynał właśnie trzeci rok życia, stojącego przed nim z miną natrętnego, łakomego psa. Lokator z uśmiechem wtykał mu od czasu do czasu kawałki mięsa do ust.
– Czekaj, zaraz osłodzę! – rzekła Levaque wchodząc i wsypała wprost do imbryka trochę cukru.
Była starsza o dziesięć lat od Bouteloupa, bardzo brzydka, zniszczona, piersi jej zwisały na brzuch, a brzuch na lędźwie, twarz miała płaską i poczynające siwieć, nigdy nie czesane włosy. Bouteloup przystał na panią Levaque nie przyglądając się jej bardzo, jak nie przyglądał się zupie, w której odkryłby inaczej włosy, i pościeli nie zmienianej nieraz przez całe trzy miesiące. Pani Levaque wstawiona była już w rachunek, a mąż lubił powtarzać, że przyjaźń przyjaźnią, a rachunek rachunkiem.
– Otóż chciałam ci powiedzieć, że widziano wczoraj Pierronkę włóczącą się po dzielnicy jedwabnych pończoch. Poza gospodą Rasseneura czekał na nią…. wiesz już kto… i poszli razem wzdłuż kanału… I cóż, jakże ci się to podoba… mężatka… to wstyd doprawdy!
– Ha, ha, ha – roześmiała się Maheude – zanim Pierron ożenił się, ofiarowywał dozorcy króliki w prezencie, teraz kosztuje go mniej pożyczanie żony.
Bouteloup wybuchnął głośnym śmiechem i rzucił kawałek zamaczanego w sosie chleba prosto w usta Achilla. Obie kobiety poczęły się zabawiać kosztem biednej Pierronki. Ta kokietka nie ładniejsza od innych, ale ciągle stoi przed lustrem, ogląda się od stóp do głowy, myje, pomaduje. W końcu jest to rzecz męża, jeśli się godzi, tym gorzej. To prawda, trafiają się mężczyźni, którzy chętnie podtarliby … przełożonemu, byle usłyszeć dziękuję. Przerwało im wejście sąsiadki, która przyniosła małą Désirée, młodsze dziecko Filomeny. Matka jadła śniadanie w sortowni, zanoszono jej więc małą, by trochę possała.
– A ja nie mogę zostawić na minutę mego bąka, by nie zaczął drzeć się wniebogłosy – pożaliła się Maheude spoglądając na Stelkę uśpioną na jej ręku.
Czytała już od chwili w oczach pani Levaque, że wystąpi z kwestią drażliwą. Nie było sposobu uniknąć tego.
– Słuchaj no – poczęła gospodyni domu – trzeba by z tym skończyć.
Dawniej bez słowa porozumiały się co do tego, że nie trzeba dopuścić do małżeństwa Zachariasza z Filomeną. Podobnie jak matka Zachariasza możliwie długo zatrzymać chciała zarobek swego syna, pani Levaque nie chciała tracić zarobku córki. Gniewała ją już sama myśl o tym.
Do ślubu nic nie pędziło, a Levaque wolała już małego Achilla chować sama. Ale od czasu, kiedy malec podrósł i musiał się żywić chlebem a nie mlekiem matki, gdy dalej przybyło drugie dziecko, spostrzegła Levaque, że poczyna tracić, poczęła więc naglić o małżeństwo z uporczywością kobiety chcącej się pozbyć co prędzej obcych dzieci z domu.
– Zachariasza uwolniono od wojska – mówiła – nic nie przeszkadza, by się pobrali…
22