Popioły, tom III. Stefan Żeromski
mu się, że mdleje, że stracił przytomność. Zaćmiło mu się w oczach. Usłyszał za sobą łoskot drzwi zatrzaśniętych. Palce-szpony, palce-pazury wpiły się w jego gardziel. Ze dwadzieścia rąk czepiło się ramion, nóg, bioder, kolan. Podbito mu nogi, chwycono go za kołnierz i akselbanty. Szarpnięty niespodziewanie, stracił równowagę i runął na wznak jak długi.
Z nim razem zwaliła się na ziemię i przydusiła go kupa starych i podstarzałych bab, wyrzucona za drzwi. Zdradziecko go napadły. Leżał teraz pod istną stertą zwalisk, usiłując przez chwilę złapać cały oddech i pierwszą z brzega myśl. Tymczasem wszystkie te wyschłe łapy, kościste, poskrzywiane knykcie wbijały się weń jak gwoździe, jak haki stalowe, szarpały go jak obcęgi.
– Nic to innego, tylko odwet za tamte damy… – myślał sobie ociężale, trzęsąc się ze śmiechu. – Ależ, matrony… Nie jestem w stanie…
Pantofle zatupotały… Baby-truposze szepcą, jedna przez drugą, szepcą, szepcą… Jeden wyraz jakiś syczy, świszcze, rzegocze w ich spróchniałych zębach. Coraz natarczywiej, prędzej, namiętniej bełkocą to słowo…
Spróbował poruszyć się z jednego boku, z drugiego… Ani mowy! Ręce rozkrzyżowane i, zda się, bretnalami do ziemi przybite. Każdą z nich dziesięć ciotek trzyma ze wszech sił.
– Jak to? – począł mamrotać do nich po polsku – więc ja jeden… Mamże dać zadośćuczynienie, o sympatyczne staruszki… Biada mi!
Zgromadził w sobie siły, długo nabierał pełne płuca tchu, a wreszcie porwał się z miejsca. Ruszył z posad kopiec babski. Kilka spadło z wierzchołka. Poczęły jeszcze zacieklej biegać, szeptać i znowu kłaść się na wierzch stosu. Nagle jakaś straszliwa łapa, sucha, z żelaznymi stawami, które kłuły jak trzpienie, chwyciła go za gardziel. Wymacała krtań i zdusiła. Płaty krwi załopotały mu w źrenicach, a ogień buchnął w czerep. Ostatnim wysiłkiem zgiął kark, huknął naprzód głową dla złapania tchu i trafił zębami na żyły i ścięgna tej łapy, co go dusiła. Chwycił z całej siły i ciął szczękami. Szarpnął. Rozległ się krzyk. Łapa puściła. Wtedy co tchu w piersi zaczął wołać:
– Ratunku! Na pomoc! Na pomoc!
Dokoła jego piersi, głowy, szyi – ruch rąk, szepty, gwar.
Szarpią go, siepią, drą pazurami. Coś sobie wzajem z ręki do ręki podają, jedna drugiej z chargotem wydziera.
Zobaczył sztylet. Chwila ciszy, Sapią na nim wszystkie ze świstem. Oto jakaś jedna ręka sunie się od dołu po jego piersiach. Szuka, medytuje… Wstrzymała się nad sercem.
Ostrze skierowane wpiera się z lekka w mundur badając pulsujące tętno. Rozwarł przerażone oczy… Krew lodem się ścina. Cudowne nad nim oczy… Źrenica patrzy w źrenicę. Półotwarte usta ciężko, śmiertelnie dyszą. Teraz ją dopiero poznał… Onaż to na nim leży?
– Jakże cię kocham… – szepnął chwytając dech w piersi.
W tej samej chwili, nie myśląc o niczym, udźwignął głowę, wytężył wszystkie siły i przysunął usta do gorejących warg. Sztylet w ręku cudnej dziewczyny zachwiał się, zakołysał, zawahał. Cedro szarpnął w owej chwili prawą rękę. Wydarł ją z pazurów babskich, wywlókł palce spomiędzy śrub i haków, zgiął łokieć nadmiernym wysiłkiem i dłoń przyciągnął ku sobie. Chwilę gotował cios. Zadał go z dołu we wszystek pokład babskiego próchna, które na nim leżało. Za chwilę wsunął dłoń między swe ciało i ciało dziewczyny, żeby jej z ręki wydrzeć niebezpieczny sztylet. Ale nie sztylet napotkała ręka. Zapomniał o śmierci wiszącej, o nożu na sercu. Cudna Aragonka rzuciła się do góry najgwałtowniejszym z ruchów dziewiczych. Jakaś inna, doświadczeńsza dłoń porwała w tejże chwili rękojeść puginału.
Ale oto rozległ się trzask wywalonych drzwi. Tupot nóg! Krzyk przeraźliwy… W mgnieniu oka na dywany posadzki rzygnęła krew. Woltyżerowie wpadali koleją. Widząc towarzysza na ziemi i sądząc, że jest zamordowany, nie przepuszczali babom. By się długo nie bawić, chwytali stare wiedźmy, nim zdołały wstać z ziemi, jedną po drugiej we dwu za łeb, za nogi – i wprost z progu drzwi ciskali za poręcz balkonu na podwórze, z drugiego piętra.
Cedro leżał dość jeszcze długo. Nareszcie dźwignął się z ziemi jak ciężko pijany. We łbie mu się mąciło, w źrenicach biegały płomyki. Z mozołem zbierał się, prostował, wyciągał ręce, kładł czapkę. Skoro stanął na nogach i rozejrzał się wokoło, co tchu pobiegł po karabin, który był w sąsiednich pokojach zostawił. Wracając z bronią w ręku do towarzyszów ujrzał śliczną swoją panienkę w ręku jednego z piechurów.
Zbliżył się wraz do tego wiarusa o krok i rzekł z całej duszy:
– Bracie, zaklinam cię – puść ją!
Tamten ani myślał puszczać. Mrugnął tylko chytrze na kolegów, żeby ułana odciągnęli i zabrali ze sobą. Ale Cedro położył mu rękę na ramieniu i rzekł prosto w ślepie:
– Mówię do ciebie drugi raz – puść ją!
– A żebyś wiedział, ty czapo, że nie puszczę! Żebyś wiedział! „Bracie, zaklinam cię…”. Komediant z teatru… Miałeś czas… A teraz moja kolejka! Krzos, weź ino na bok tego draba!
Cedro wyrwał zza pasa pistolet i w mgnieniu oka postawił mu lufę między oczyma, mówiąc od jednego tchu:
– No!
– To ja ciebie, ślepago, od haniebnej śmierci wybawił, babów za ciebie ze sześć sztuk bagnetem rozdarł, a ty mi dzieuchy bronisz!
– Bronię!
– Chyba ja w pułku jednego kamrata nie mam, jeśli ty dzisiejszego wieczora doczekasz…
– Puścisz, psubracie?!
– Chybaby na świecie żadnej sprawiedliwości nie było, żeby tobie to na sucho uszło! A i cóż wy, koledzy?
Hiszpanka wyśliznęła się z rąk woltyżera. Czepiając się drżącymi dłońmi sprzętów, okien, drzwi, szła dokądś. Piechury spojrzały po sobie strasznymi oczyma. Milczeli.
– To już chyba chodźmy… – rzekł wreszcie jeden.
– Chodźmy… – rzekł drugi.
Krzysztof obciągał na sobie kurtkę i zabierał się do wyjścia.
– Słuchaj no, panie jeździec, a tobie z nami wara! Ty idziesz z tela osobno…
– Osobno, osobno…
– No, żeby zaś… My są piechota, a ty co tu robisz?
– Dobrze, dobrze…
– Za rabunkiem z karabinem piechotnym chadzasz po domach? Rycerz!
– Idę z rozkazu, jako i wy.
– Czego chcesz z nami łazić?
– Takiemu, co sam bez komendy łazi – kula w łeb.
– A bo i pewnie: kula w łeb! – wrzasnął drugi.
– To strzelaj, gałganie! – zawołał Cedro.
– No, żebyś tylko drugi raz nie komenderował…
– Chodźmy, koledzy.
– A tobie wara z nami!
– Mójże, kawaler…
– Jeździec!
– Francuski pudel!
– Galant!
– Hrabia!
– Tkliwy kokiet!
– Czekaj, szepnie się między lansjery, jak cię to stuletnie baby na podłodze koziorem żgały po żebrach, a tyś im radeczki dać nie mógł…