Syzyfowe prace. Stefan Żeromski

Syzyfowe prace - Stefan Żeromski


Скачать книгу
szkoły.

      Marcinek ubrał się z mozołem, bo aż dotąd matka mu pomagała myć się i ubierać, szybko wypił kubek gorącego mleka i czekał. Po śniadaniu nauczycielowa wzięła go za rękę i tak jak stała, w białym kaftaniku, wprowadziła do izby szkolnej. Gdy się drzwi otwarły, w głowie Marcina prześliznęła się zaraz myśl: to jest kościół, nie żadna szkoła…

      Izba była pełna. Na wszystkich ławkach siedzieli chłopcy i dziewczęta. Gromadka najpóźniej przybyłych, nie znalazłszy miejsca, stała pod oknem. Chłopcy siedzieli w sukmankach, w ojcowskich spancerach[23], nawet w matczynych lejbikach, niektórzy mieli szyje okręcone szalikami, a ręce w wełnianych rękawicach; dziewczęta miały na głowach zapaski i chuściny, jakby się znajdowały nie w dusznej izbie, lecz wśród zasp szczerego pola. Wszystko kaszlało, a znaczna większość przed wejściem nauczycielki ćwiczyła się w dawaniu sobie nawzajem sera, której to rozrywki nie byłaby zresztą w możności tym mianem technicznym określić.

      – Michcik, masz tu panicza z Gawronek, pokażże mu szkołę, bo ciekawy – rzekła nauczycielka zwracając się do chłopca siedzącego tuż obok drzwi w pierwszej ławie.

      Był to wyrostek lat już kilkunastu, jasny blondyn z siwymi oczami. Grzecznie posunął się w ławie i zrobił miejsce dla Marcinka, który przycupnął na brzeżku zawstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wyszła, rzuciwszy głośne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju.

      – Jakże ci na imię? – spytał Michcik uprzejmie.

      – Marcin Borowicz.

      – A mnie Piotr Michcik. Umiesz czytać?

      – Umiem.

      – Ale pewnie po polsku?

      Marcin spojrzał na niego ze zdumieniem.

      – Pa russki umiejesz czitat'[24]?

      Marcin zaczerwienił się, spuścił oczy i wyszeptał cichutko:

      – Ja nie rozumiem…

      Michcik uśmiechnął się z tryumfem i zaraz wydobył z drewnianej teczki, zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu, chrestomatię[25] rosyjską Paulsona, otworzył tę księgę na zatłuszczonym miejscu i zaczął szybko czytać, potrząsając głową i rozdymając nozdrza:

      – „W szapkie zołota litoho staryj russkij wielikan podżidał k-siebie drugoho[26]…”

      Uwaga małego Borowicza była zupełnie pochłonięta przez rozmowę z Michcikiem. Tymczasem ze wszystkich ławek wyłazili z wolna uczniowie i przybliżali się krok za krokiem, szturchając jedni drugich i wyglądając zza ramion. Utworzyło się wkrótce dokoła Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawały się wyskakiwać na wierzch z ciekawości. Stali w milczeniu, patrząc na Marcinka bez zmrużenia powieki i tak nieruchomo, jakby w paroksyzmie[27] ciekawości stężeli.

      Tymczasem Michcik wciąż czytał ów wiersz szybko i coraz szybciej. Skończywszy, jeszcze raz tryumfująco spojrzał na Borowicza i rzekł:

      – Tak się czyta! Zrozumiałeś też co?

      – Nic a nic… – odrzekł nowicjusz rumieniąc się po uszy.

      – E, nauczysz się jeszcze i ty – rzekł tamten protekcjonalnie. – I ja se myślałem, że trudno, a teraz i stichi[28] na pamięć umiem, i rachonki ci robię po rusku, i diktowkę[29]. Gramatyka, ta to trudna… uuch! Sprawiedliwie! Imia suszczestwitielnoje, imia priłagatielnoje, miestoimienije[30]… Cóż, nie rozumiesz, choćbym ci i powiedział…

      Nagle podniósł głowę i patrząc na belki rzekł, nie wiedzieć do kogo, głośno, z uczuciem, a nawet jakby w uniesieniu:

      – „Podleżaszczeje jest' tot priedmiet, o kotorom goworitsia w priedłożenii[31]!”

      Potem znowu rzekł do Marcina:

      – Widzisz, i Piątek już umie czytać, choć kiepsko. Czytaj, Wicek!

      Przy Michciku siedział chłopiec niezmiernie ospowaty. Ten otworzył tę samą książkę w równie wytłuszczonym miejscu i zaczął dukać jakiś ustęp. Od razu pogrążył się w tę czynność tak zupełnie, że wystrzały z armat nie byłyby w stanie przerwać jego roboty.

      Raptem gromada obserwująca rozbiegła się wśród szturchańców i hałasu. Drzwi od sieni rozwarły się szeroko i wszedł nauczyciel. Twarz jego była ledwie podobna do wczorajszej. Była to teraz maska surowa, a bardziej jeszcze śmiertelnie znudzona. Rzucił okiem na Marcinka i kwaśno się uśmiechnął do niego, stanął na katedrze i dał znak Michcikowi. Ten wstał i zaczął głośno, z deklamacją mówić modlitwę:

      – „Priebłagij Gospodi, nisposli nam błagodat'[32]…”

      W chwili zaczęcia modlitwy wszystkie dzieci jak na komendę zerwały się na równe nogi, a po jej ukończeniu siadły w ławkach. Szkołę wypełniał po brzegi nie tylko zaduch, ale literalny[33] smród, ciężki i nieznośny.

      Wiechowski spoglądał przez chwilę ponuro na zalęknioną gromadę, następnie otworzył dziennik i zaczął czytać listę. Kiedy wymieniał jakieś imię w brzmieniu rosyjskim i nazwisko, izbę zalegała śmiertelna cisza. Dopiero po upływie pewnego czasu dawały się słyszeć szepty, podpowiadania, wynikało szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec końców z jakiegoś miejsca ukazywała się ręka dziecka i słychać było głos:

      – Jest.

      – Nie jest wcale, tylko jest' – wołał głośno nauczyciel. Sam wymawiał kilkakroć ten wyraz dobitnie, dla przykładu, miękcząc ostatnią spółgłoskę. Miało to taki skutek, że gdy z kolei czytał nazwiska, chłopcy wstawali i podnosili palce wołając z całą satysfakcją i w brzmieniu zupełnie swojskim:

      – Jeść!

      Marcinek nie pojmował z tego wszystkiego nic zupełnie, bo ani wymagań prefesura, ani całej ceremonii, a już najmniej objawów tak powszechnej żądzy jedzenia.

      Gdy przeczytane zostały wszystkie nazwiska, pan Wiechowski znowu skinął na Michcika, a sam usiadł na krześle, wsunął dłonie w rękawy, założył nogę na nogę i począł patrzeć w okno z taką determinacją, jakby to właśnie stanowiło jeden z punktów jego urzędowych czynności.

      Michcik głośno czytał, a właściwie wywrzaskiwał z Paulsona tekst długiej bajki ludowej rosyjskiej o chłopie, wilku i lisie.

      Nauczyciel poprawiał kiedy niekiedy akcenty wyrazów.

      Tymczasem w całej izbie szkolnej gwar się ciągle szerzył. Słychać było dźwięki: a, be, ce, de, e… albo: a, be, we, że, ze

      Dzieci, które umiały już alfabet, „pokazywały” go symplakom[34] świeżo przybyłym: niektóre uczyły towarzyszów ślabizoka[35], a przeważna[36] większość, patrząc niby to w elementarze i mrucząc coś pod nosem, nudziła się haniebnie.

      Gdy Michcik odkrzyczał całą bajkę, złożył


Скачать книгу

<p>23</p>

spancer właśc. spencer (ang.) – krótki kaftan.

<p>24</p>

Pa russki umiejesz czitat' (ros.) – umiesz czytać po rosyjsku.

<p>25</p>

chrestomatia (z gr.) – zbiór fragmentów tekstów literackich, służący jako podręcznik szkolny.

<p>26</p>

W szapkie zołota (…) drugoho (ros.) – stary rosyjski olbrzym w czapie z litego złota wypatrywał drugiego olbrzyma.

<p>27</p>

paroksyzm – skurcz.

<p>28</p>

stichi (ros.) – wiersze.

<p>29</p>

diktowka (ros.) – dyktando.

<p>30</p>

imia suszczestwitielnoje (…) miestoimienije (ros.) – rzeczownik, przymiotnik, zaimek.

<p>31</p>

podleżaszczeje (…) priedłożenii (ros.) – podmiotem nazywamy przedmiot, o którym mówi się w zdaniu.

<p>32</p>

Priebłagij (…) błagodat' (ros.) – Przenajświętszy Panie, ześlij nam łaskę; początek modlitwy porannej w ówczesnych szkołach rosyjskich.

<p>33</p>

literalny – dosłowny.

<p>34</p>

symplak (z łac.) – prostak; tu: nowicjusz, początkujący.

<p>35</p>

ślabizok – sylabizowanie.

<p>36</p>

przeważny – dziś: przeważający.