Kaśka Kariatyda. Gabriela Zapolska
bezgraniczna namiętność znalazła wreszcie ukojenie. Przy tym stawała się coraz więcej nerwowa, krzykliwa i zawiędła w tym bezustannym dymie cygar i zgniecionej, wilgotnej atmosferze. Nie dbała o nic i nie troszczyła się nawet o byt materialny.
Feliks, od pewnego czasu znacznie w swoich wydatkach ścieśniony, patrzył na Rózię z dobrze maskowanym wstrętem. Nigdy wszakże nie zrobił jej żadnej wymówki, tylko klął w czasie jej nieobecności, gdy otwarta szuflada przedstawiała widok niezadowalający. Był on na pozór względnie dobrze wychowanym człowiekiem i miał pewną delikatność, gdyż otwarte przyznanie się do wyzyskiwania kobiet mogłoby mu popsuć dalszą karierę. Stosował się więc w milczeniu do pogorszonej sytuacji, ale oglądał się za czymś lepszym, przynoszącym mu większy dochód, który by mu pozwalał żyć lepiej i jadać w przyzwoitszych restauracjach. Uwaga jego zwróciła się na… Kaśkę. Któż mógł być lepszym materiałem do wyzyskania jak ta dziewczyna łagodna, cicha, pełna siły, a zarazem bezsilna wobec ostro postawionego żądania? Patrząc na długą linię jej grzbietu nad kuferkiem pochylonego, Feliks powziął nagle myśl zużytkowania dla siebie tej młodej, zdrowej istoty, która mogła znieść wiele w zaprzęgu i nie zużyć się tak łatwo jak Rózia.
– Panna Kasia idzie na spacer? – zapytuje z niezwykłą uprzejmością, widząc, że dziewczyna wydobywa z kufra czysty, biały kaftanik i odkłada go na bok.
– Nie, panie Feliksie, przenoszę się tylko – odpowiada Kaśka, szukając pomiędzy bielizną pocerowanych pończoch.
– Panna Kasia idzie do służby?
– Idę.
Chwila milczenia. Kasia wyszukała pończochy, ale z rozpaczą dostrzega na jednej niewielką dziurę na pięcie. Siada więc na brzegu kuferka i sięgnąwszy ręką, dobywa małe pudełko od proszków seidlickich, pełniące funkcję neseserki lub kasetki do robót. W pudełku znajduje trochę bawełny, naparstek i dużą igłę zardzewiałą. Wsuwa pończochę na lewą rękę, a wyciągając piętę na złożonej pięści, rozpoczyna cerowanie. Szyjąc, przechyla za każdym sztychem głowę i zacina usta z wyrazem nadzwyczajnej uwagi. Feliks podwaja uprzejmość i powoli wstaje z pościeli.
– Po co panna Kasia idzie do służby? – pyta, przeglądając się w małym kieszonkowym lusterku.
– Jak to po co? Ażeby nie zdechnąć z głodu – odpowiada Kaśka, nie podnosząc głowy.
– Panna Kasia jakby zechciała, to by mogła iść do jakiej innej, lekciejszej roboty, rondle i szafliki to dla innych, brzydszych…
Kaśka roześmiała się szczerze.
– Niech pan Feliks nie dworuje. Ta cóż bym robiła inakszego?… Trafiła się niezła służba… Pani zda się dobra.
– Oj! One wszystkie niby dobre – mówi Feliks skrzywiony. – Ale ja znalazłbym coś innego, delikatniejszego, polityczniejszego. Ot na przykład do mleczarni jak Rózia albo do kawiarni… Hę?…
I rzuciwszy projekt, patrzy z uwagą w twarz Kaśki, aby dostrzec, jakie zrobił wrażenie.
Kaśka opuszcza nagle rękę, na której trzyma pończochę, a drugą dłonią pociera ramię. Silne palce rzeźbiarza, zaciśnięte z uporem powyżej jej łokcia, zostawiły czerwone pręgi bolesne, jakby od skrępowania powrozem. Stara się więc uśmierzyć ból za pomocą rozcierania.
– Ja do mleczarni? Zanadto jestem niezgrabna, za brzydka. Rózia co innego…
Feliks postanawia uderzyć w strunę próżności, a przy tym nie pragnie oszczędzać swej kochanki.
– Hi, hi, hi! Pewnie, że Rózia a panna, to co innego. Panna bo młodsza i ładniejsza, i zdrowsza… Rózia przy pannie to jak zduszona cytryna…
Kaśka doznaje tego samego zdziwienia, jakie ogarnęło ją w kuchni, gdy rozgniewana Rózia nazywała Feliksa „ananasem”. Teraz on nazywa ją „zduszoną cytryną”. Cóż wiąże tych dwoje ludzi, skoro się nawzajem nienawidzą?
I tą samą intonacją głosu pyta:
– Dlaczegóż pan z nią siedzisz?
Feliks krzywi wąskie usta i szuka przez chwilę odpowiedzi.
– Ot, przyzwyczaiłem się… taka moja głupia natura.
I ten się przyzwyczaił? Kaśka wzrusza ramionami i zaczyna cerować pończochę. Feliks pragnie widocznie coś dodać, bo zbliża się do kuferka, a uśmiech rozjaśnia jego twarz obojętną.
– Ale z tym wszystkim mógłbym z nią skończyć w każdej chwili. Zrobiła się z niej taka jędza, że, jak Boga kocham, nie do wytrzymania. Ja lubię kobiety grzeczne i edukowane. Myślałem, że ją wytresuję, ale niech ją tam…
Kaśka słucha ze zdziwieniem tej mowy. On wymaga od Rózi grzeczności i chce ją tresować!
Feliks przysuwa się bliżej i siada na brzegu kuferka.
– I widzi panna, Rózia próżnuje teraz, nic nie robi. Dawniej to była iskra nie dziewczyna; teraz ledwo ciągnie za sobą nogi. Ja nie lubię kobiet, które się włóczą po kątach i nic nie robią.
Kaśka mimo woli zatrzymała swój wzrok na długich, suchych, bezczynnie złożonych rękach Feliksa. Na czwartym palcu lewej ręki błyszczał kokieteryjnie pierścionek ozdobiony fałszywym brylantem.
Feliks patrzał także na ręce Kaśki, grube, szerokie, pokryte lśniącą, czerwoną skórą, i oboje zajęci byli jedną myślą – mianowicie obliczali, ile dziennego dochodu mogły dać ich ręce w ciągłą puszczone pracę. Przy tym wzrok Feliksa obejmował całą postać dziewczyny ze skrupulatną uwagą, tą samą, z jaką się ogląda kamienicę, na której się chce ulokować swój kapitał zaraz po towarzystwie. Widocznie egzamin wypadł na korzyść dziewczyny, bo Feliks poprawił krawatkę i przychylając się z wdziękiem, zaczął trochę przyciszonym mówić głosem:
– Ja pannie Kasi powiem… gdyby panna Kasia zechciała, to ja bym się postarał, aby panna Kasia dostała się na miejsce Rózi w mleczarni. To będzie łatwo, bo Rózia jakaś chuderlawa i coraz bardziej włóczy nogami. Ale za to panna Kasia będzie moja i będzie ze mną siedzieć tak, jak teraz Rózia. Krzywdy nie zrobię, jak Boga kocham, bom uczciwy człowiek, i zobaczy panna Kasia, jaki ze mnie dobry mąż…
I zaczął suchymi, chudymi palcami szukać rąk dziewczyny, która siedziała na brzegu kuferka przerażona, doznając wrażenia, jakby ją nagle obryzgano błotem.
On, biorąc milczenie Kaśki za znak niemego z jej strony zachwytu, ciągnął dalej swe propozycje, zwracając ku niej swą zżółkłą, zmarszczoną twarz próżniaka zeschniętego w bezczynności, trawiącego obcą pracę z całą bezczelnością pasożyta.
Nie – to było nadto bolesne. Czym że zasłużyła na podobne upodlenie? Czego chcieli od niej ci mężczyźni niedozwalający jej żyć spokojnie? Dziś po raz trzeci czuje na swej twarzy gorący oddech męski, pomieszany z zapachem cygar i złego wina. Nie! Stanowczo tego za wiele! Jakiś nieokreślony smutek przepełnia jej piersi, łzy nabiegają do oczu i Kaśka wybucha głośnym płaczem, ocierając łzy trzymaną w ręku pończochą. Czyż tak będzie całe życie? Więc nigdy nie znajdzie spokoju, nigdy chwili wytchnienia? Czyż wszyscy mają prawo rzucać się na nią dlatego, że jest biedną służącą, zmuszoną iść z odkrytą głową przez ulicę?
Feliks, nie przewidując łez na zakończenie swych świetnych propozycji, milknie zmieszany i wstaje z kuferka. Duma jego dotknięta każe usunąć się co prędzej; dlatego ze źle ukrytą złością chwyta rzucony pod stół kapelusz i wychodzi, trzaskając drzwiami.
– Klucz oddać stróżowej! – rozkazuje, stojąc we drzwiach; a Kaśka nie odwraca nawet głowy, tylko płacze ciągle, opierając skroń o ścianę. Te łzy sprawiają jej ulgę i przynoszą trochę spokoju.
Ubogie swe sukienki przewiozła w dorożce